Gazdowskim okiem...
Na Podhalu, w latach XVIII stulecia, zamiast pługa najczęściej używaną była socha, podobna do drewnianego radła, którą oracz trzymał w rękach i zapuszczał w rolę na niewielką głębokość według potrzeby. Brony także były liche, drewniane z małymi dębowymi sękami zamiast gwoździ broników. Do czyszczenia gruntu z perzu i gmatwaniny służyło radło, czyli drewniany osęk, którym grunt się radliło, a następnie bronowało. Do omłócenia owsa używane były cepy, a czyszczenie owsa odbywało się przez wianie, w ten sposób że na boisku, przy otwartych wrotach, rzucało się ziarno drewnianą szuflą po wiatr. W ten sposób oddzielało się ziarno od plewy: najcięższe ziarna padały najdalej, lżejsze bliżej, za to plewy pod same nogi wiejącemu.
Młynki do wiania wcale nie były znane. Sieczkę rznęło się w skrzynkach ręcznych, albo cięto tasakiem.
Końskie wozy były w tych latach rzadkością, tylko bogatsi kmiecie posiadali niekiedy takie pojazdy. Cały wóz był bosy, nie obuty – na kołach nie było żelaznych obręczy; poniekąd w wozie nie było ani grama żelaza. Wszystko było powiązane w całość łykiem z korzeni, najczęściej z rozłożystego jałowca.
Kto się wybierał w drogę takim wozem musiał koniecznie mieć ze sobą maźnicę uwiązaną na tyle wozu, aby co chwilę smarować drewniane osie koła mazią; wóz taki niemiłosiernie piszczał, a niekiedy to nawet mocno dymiło się z osi, gdy na czas nie były smarowane. Nieraz to nie dało się dalej jechać, bo się osie zatarły. Wtej trzeba było używać folgi aby rozruszać zatarte koła na osi. Gdy taki ktoś jechał przez wieś z niesmarowanymi osiami, a wóz mu przeraźliwie skrzypiał – wołali za nim: sprzedaj woły kup se smoły!
W czas robót konie były lepiej karmione, trzy razy dziennie dostawały siano, a do żłobu sieczkę z owsem. W zimie skąpiono koniom siana i obroku, a dokładano słomy. Nieurodzaj owsa czy siana bardzo odbijał się na stanie koni bo tej paszy nie było czym w gospodarstwach zastąpić.
Na przednówku konie całymi dniami pasiono, wiązano je na ugorach i pastwiskach. We święta i nocami w roboty leśne i jesienne zbiorki też najczęściej pasiono konie.
Ambicją każdego gazdy było posiadać dobrze utrzymanego konia. Powiadali według przysłowia, że – jak cię widzą tak cię piszą. Krów znajdujących się w oborze w czasie roku nikt długo nie widzi... na koniu przy każdym wyjeździe ludzie oczy wieszają, dlatego szczególnie gazdowie dokładali wiele starań, aby mieć dobrze utrzymane konie... choćby nawet z pokrzywdzeniem krów.
Ziemniaków wsadzali mało, bo wszystkie ku temu roboty polowe, trzeba było wykonywać ręcznie. Toteż oszczędnie je jedli, dzieci nieraz ukradkiem wyciągały je z grzędy i piekły na ognisku – przy pasieniu owiec czy gęsi. Od Bożego Narodzenia ziemniaków się przeważnie nie jadło, bo resztę co zostało w piwnicy, przeznaczano do wsadzenia. Natomiast w zamian więcej siali bobu, rzepy, karpieli. Zawsze więcej sadzili bądź kupowali kapusty. W każdym gospodarstwie kisiło się na zimę zwyczajnie 2 beczki, albo pojemną wielką kadź, objętościowo około 6 - 7 korcy. Kisili w całych główkach, a tylko przesypywali drobniejszą, usiekaną ręcznie z liści kapuścianych.
Każdy gospodarz siał len i konopie.
Drób, tj. gęsi, kaczki i kury były na każdej gazdówce chętnie trzymane, bo stanowiły pewien dobytek, a i korzyść niemałą, przynosiły potrzebne jajka, pierze, mięso. Na jarmarku średniego konia można było kupić mniej-więcej za 30 zł. reńskich. Za krowę trzeba było dać 25 złr, za tygodniowe ciele, w zależności od wyglądu i budowy dawało się od 80 grajcarów do 1 złr Za świnie płaciło się 12 zł. reńskich.
Brak pożywienia dawał o sobie znać co roku – zawsze na przednówku, t. j. od wiosny do żniw.
Zboże i inne produkty podskakiwały wtedy w cenie prawie drugie tyle i były do nabycia jedynie u Żydów, którzy zbierali je od gospodarzy, od samych żniw przez całą jesień, najczęściej jako zastaw za wódkę. Na przednówku dobrze spieniężali, wystawiając je we workach w czasie targu na nowotarskim rynku. A koło tych worków kręciła się zawsze głodna rzesza małorolnych chłopów kupując zboże, albo mąkę, na garnce lub na kwarty, w zależności – jak i na co kogo stać było.
Na Podhalu w tych latach było tylko kilka młynów, te zaś były rozrzucone w dużej odległości od siebie. Najczęściej były to młyny wodne, gdzie spadający strumień wodny napędzał młyńskie koło, które z kolei wprowadzało w ruch obrotowy dwa młyńskie kamienie, ciasno przylegające do siebie. Na nich przecierało się ziarno na mąkę. Grubość mąki regulowało się dociskiem młyńskich kamieni.
Młynarze byli najczęściej posądzani, że nie oddają rzetelnie wszystkiej mąki i otrąb właścicielowi, zawsze część ubierają i przywłaszczają sobie. Więc gospodarz, który zawiózł zboże do młyna, siedział tam i zabawiał niby młynarza rozmową, a uważał, żeby mu ten zboża czy mąki nie podbierał. Ale i tak nie upilnował, bo gdy był – na górze, gdzie zboże szło pod kamień, młynarz mógł kraść na dole, gdzie mąka się sypała. Gospodarz brał często do młyna także chłopaka (tłumacząc się przed młynarzem, że chłopak ciekawy i chce widzieć, jak się mąka miele) chcąc upilnować zboża zarówno na górze i na dole. Naturalnie, że to nie pomogło, bo młynarz, jak chciał zboża czy mąki ukraść, to znalazł sobie na to inny sposób aby ukraść. Byli też młynarze naprawdę sumienni, bo od nieuczciwych rychło odbijali się ludzie.
Do młyna na Ustup dawali mleć tylko zamożniejsi gazdowie, chcąc mieć lepszą mąkę na placki, na kluski.
W większości wszystko mielone było na żarnach domowych, albo miażdżone w drewnianych stępkach.
Wytłaczaniem oleju trudnili się olejarze. W naszych stronach robiono olej z siemienia lnianego i w małej ilości z konopnego. W każdym niemal większym gospodarstwie wyrabiali rokrocznie kilka kwart oleju na własną potrzebę, a gdy mieli więcej, to często go odsprzedawali.
Przyczynianiem oleju, podobnie jak płótna, zajmowały się kobiety, one też go sprzedawały w czasie nowotarskich albo orawskich targów – na kwaterki i półkwaterki.
Olej najczęściej wytłaczano w okresie adwentu, postu, albo we wielkim poście. Siemię przeznaczone na olej suszyli najpierw w piecu, następnie tłukli w stępie, aż stało się miałkie i wilgotne. Tak przysposobione wieźli do olejarza, albo sami prasowali i wyciskali domowym sposobem.
Na przednówku wszędzie, niemal u każdego gazdy brakowało żywności. Za grzech wielki uważali, gdy zmiatane okruszyny chleba bądź jadła spadły na ziemię, a jeżeli ktoś okruszynę taką zobaczył, to ją... podnosił i całował, przepraszając w ten sposób dar boży za zniewagę.
Zawsze jednak wszelkie zabiegi i cała krzątanina domowników, czyli praca wszystkich łącznie, obracała się koło tego, żeby było co jeść i czym się przyodziać.
Wydatność pracy w tych czasach była bardzo mała z powodu braku udoskonalonych narzędzi gospodarskich, tak do robót polnych, jak i domowych. Więc, choć całymi dniami ciężko pracowali, nie dosypiali, to jednak i tak nie mogli się ze wszystkim obrobić. Na gazdówce choćbyś dniem i nocą pracował, to zawsze jest co robić. Kto się najwięcej urobił, ten uchodził za najbogatszego gazdę, a kto sobie pozwalał trochę pofolgować, to już wpadał w biedę i miał ją zagnieżdżoną w całym domu.
Na służbę szły najczęściej dzieci komorników, sieroty, albo tacy, których ojcowie nie mieli dość gruntu aby wyżywić wszystkich domowników. Na tzw. służbę godziło się zawsze na św. Szczepana lub w Nowy Rok, najczęściej na przeciąg całego roku, nigdy zaś na miesiące. O służącego lub służącą było wówczas bardzo łatwo. Jeżeli parobek czy dziewka byli pilni i trafili na dobrych gospodarzy, to pozostawali w jednym miejscu przez szereg długich lat. Stosunek między sługami a gospodarzami był familijny; wspólnie robili na gospodarstwie i razem jedli z jednej glinianej miski. Obyczaj wprost nie dopuszczał, ażeby gospodarz czy gospodyni jedli coś lepszego, niż jedli sługi.
Parobkowi płacili wtedy zwyczajnie 12 - 15 złr na rok, nadto dostawał przyodziewek z domowego płótna, najczęściej: trzy koszule, portki, katanę, nadto jeszcze – kierpce nowe i jedno podszycie do starych, plecioną z owczej wełny czapkę i rękawice na zimę. Kożuch, jeżeli chciał mieć, kupował sobie z zasługi pieniężnej. Dziewce płacili 5 do 10 złr na rok i troje wdziewków z domowego płótna.
Prócz tego parobek i dziewka dostawali na kolędę po 1 złr miało to wtedy dużą wartość humanitarną, więc służba wyglądała kolędy przez cały rok, niczym objawienia.
Był po niektórych wsiach podhalańskich zwyczaj, który się dosyć długo zachował, że w czasie większych robót przydomowych np. młocka, cuchranie lnu, darcie pierza, sąsiedzi pomagali sobie nawzajem, albo czynili tak zwane odróbki – odrabiali sobie nawzajem poświęcone na ten cel godziny, czy dniówki. Również, gdy ktoś się budował, to sąsiedzi, krewni i znajomi z okolicy pomagali mu po przyjacielsku, co trzeba było najpilniej wykonać, albo zwieźć z lasu materiał budowlany albo przykryć szybko dach. Wyjeżdżali więc wspólnie do lasu w kilka furmanek i wszystko zwieźli w mig. Dostawali za to mały, swojski poczęstunek, wódkę i skromną przekąskę. Albo tylko – Bóg zapłać! Ale, gdy sąsiad miał podobną potrzebę, trzeba było iść i ten sam czas poświęcony oddać, odrobić.
Niemal przez cały letni sezon, parobcy i dziewki z mniejszych gospodarstw na Podhalu, ale przede wszystkim z tych biedniejszych w urodzajność podtatrzańskich wiosek – Chochołowa, Koniówki, Dzianisza, Cichego, udawali sie na roboty sezonowe na Węgry do Budy, albo do Peśtu – Budapesztu. Szli pieszo w gromadkach po kilkanaście osób, aby było raźniej i bezpieczniej. W węzełkach albo w króźlikach zabierali coś do jedzenia na kilkudniową wędrówkę. Wychodzili z domu na wiosnę, wracali późną jesienią, po wykopkach ziemniaków, ale przed młóckami. Zanim jednak mieli wyruszyć w świat, zmawiali się do tego we wsi pomiędzy sobą, jeden od drugiego dowiadywał się, gdzie są albo były lepsze warunki pracy i płacy. Wracali na stare miejsca, jeżeli poprzedniego roku było im tam w miarę dobrze.
W powrotnej drodze, przynosili stamtąd różne towary, których na Podhalu zawsze brakowało. Mężczyźni nieśli na plecach wypchane rucoki (plecaki) obładowane przeróżnymi towarami – bławatne płótna, chustki, koronki, tasiemki, ośniki, siekiery, motyki, itp.
Ale, zawsze gdzieś czyhało na nich wielkie niebezpieczeństwo, wszędzie grasowali rabusie, łacni łatwego i szybkiego zarobku. Więc, kiedy nocą kilku chłopaków szło z towarem na plecach, zawsze przodem przed nimi (o 100 do 200 kroków) szedł rosły i mocny „przewodnik” z ciupagą, który dźwigał na swoich plecach duży worek albo plecak wypchany sianem, niekiedy zeschniętymi liśćmi. Gdyby się coś niedobrego przytrafiło, to uciekał swobodnie z lekkim workiem tak długo jak tylko mógł, aż wreszcie, porzucał worek wypchany liśćmi, a sam szukał bezpiecznego schronienia. W międzyczasie ziomkowie, ci co nieśli towary, mieli czas się dobrze ukryć i towar zabezpieczyć.
Dużo po wsiach chodziło druciarzy. Nie było prawie dnia, żeby który przez wieś nie przeszedł. Drutowali, gliniane garnki, misy, donice, lutowali, ostrzyli noże, robili łapki na myszy i szczury, siatki druciane do młynków i przetaków – naprawiali popsute narzędzia.
Zarobek był lichy, toteż żyli przeważnie z żebraniny, bo gdzie drutowali, tam zwyczajnie oprócz paru grosików dostawali coś do zjedzenia, a gdzie zatrzymali się na nocleg, tam zwykle dawano im kolację.
Byli to górale spoza Gorców. Mówili, że u nich bieda, że chleba nie ma, nie ma czym obsiać, a bieda aż piszczy. Jednak nigdy nie zatrzymywali się na stałe, aby na pachołka, czy na sługę się zatrudnić... zawsze do swoich wracali. Byli licho odziani: w zgrzebnym kabacie, w porciętach, w wypłowiałym od niepogód filcowym kapeluszu. Drut i torbę mieli przewieszone jak żołnierz przez ramię.
Gdzie tylko przechodzili, rozlegał się ich donośny głos: garki, garki drutować, noże ostrzyć!
Miśkarze, bo tak ich potocznie zwano – byli zawsze wędrowni. Chodzili we dwójkę po wsiach począwszy od świąt Wielkanocnych przez całe lato. Miśkowali (kastrowali) knury, ogiery, buhaje, które były za nadto zbrojne. Było to połączone z okaleczeniem zwierzęcia i po takiej operacji nieraz zwierzęta zdychały. Miśkarze tacy szli od wsi do wsi i wołali donośnym głosem: Miśkować, miśkować! Mieli na sobie torbę, a w niej swoje przybory: nożyce, brzytwy, igłę, końskie włosie oraz w pudełku drewnianym maść – tajemniczą, którą smarowali ranę, aby sie dobrze goiła. Ludzie podejrzewali, ze było to chyba – świstacze sadło, wymieszane z żywokostem. Przychodzili najczęściej z Orawy albo Luptowa, a niekiedy trafiało się że jeszcze z dalsza, od Ziliny albo Czadcy. Dobrze znali sie na swoim rzemiośle, więc nieźle zarabiali, skoro po sezonie, spore sumki pieniędzy do domów zabierali. Zwyczajnie, za rok – ci sami miśkarze wracali, zachodzili do tych samych miejscowości i znów powierzano im do kastrowania nowe zwierzęta, gdy wykastrowane przez nich uprzednio chowały się dobrze. Natomiast miśkarz, po którym zwierzę zdechło, tracił wpływy na wsi, a niekiedy i sąsiednich wsiach.