Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
ŻYCIE SIĘ TOCZY · Żydzi w pamięci...

Żydzi w pamięci...

W Nowym Targu i Czarnym Dunajcu kilkoro gazdów trudniło się furmanką. Przewozili towary z Krakowa, Bochni, ze Sącza, gdzie były większe hurtownie i składy towarów, przywozili je jako zaopatrzenie na Podhale. Mieli do tego znacznie silniejsze konie, mocniejsze i lepiej okute żelazem wozy. Stale byli najmowani przez żydowskich kupców. Furman taki był w drodze cały tydzień, bo wyjeżdżał w niedzielę, a wracał przed szabasem. Był przez ten czas stale na swoim wikcie, brał z domu przeważnie moskale, wędzoną dobrze zasoloną spyrkę.
Zgoda była od cetnara: ile towaru, albo osób miał furman brać tam i z powrotem. Zarobek ten bywał niekiedy lichy, bo taki gazda opuszczał swoje gospodarstwo, w domu bywał gościem, a przy tym miał ciągłą sposobność do pijatyki w napotkanych karczmach, w których się chętnie zatrzymywał na nocleg aby siebie i konia nakarmić. Była to wielka poniewierka dla chłopa i dla konia, jazda po lichej drodze, niewyspany, nigdy nie zjadł regularnie warzonej strawy.

Zawsze przemarznięty, w niepogody przemoczony – tracił zdrowie... do tego wódkę ciągle popijał. Czasem furman nic nie zarobił, bo go w drodze okradli, musiał jeszcze za powierzony towar dopłacić.
Na takich przejezdnych z towarami furmanów – czatowali rabusie, zwłaszcza po lasach, więc nigdy jeden woźnica nie puszczał się w drogę, ale łączyło się ich kilku i uzbrajali się w drągi, ciupagi, widły i topory.
Niejeden fijokier marnie skończył, popadał w długi po karczmach, ale zawodu wykonywanego nie popuszczał, stawał się uzależniony od tego zawodu jak pijak do wódki.

Ja, Szymon Szczepaniok, w 1848, przed Bogiem, Najświętszą Panną Bogurodzicą i Aniołem Stróżem moim, uroczyście wyrzekam się wódki, a w innych napojach obiecuję zachować mierność i do tego wszystkimi siłami, a w szczególności moich kamratów furmanów, do kościoła bede zachęcoł.
(...) Razu jednego, gdy Szymon był w Krakowie i miał na noc odjeżdżać z towarem, przyszła do niego jakaś dziewka miejska i prosiła, aby się mogła przysiąść do jednej z miejscowości co leży po drodze. Ale on się wzbraniał, że wóz ma obładowany i konie będą miały ciężko, bo droga stale pnie się pod górkę. Prosiła, żeby choć zawiniątko, jakie miała, mogła na furze położyć, a sama, jak mówiła, będzie szła koło fury. Szczepaniok w końcu się zgodził, ona położyła zawiniątko na furze, a przepraszając, że jeszcze ma coś do załatwienia, oddaliła się i miała zaraz powrócić. Tymczasem chłop czekał i czekał, a ona nie wracała. Zbadał więc wtedy, jakie to zawiniątko zostawiła? Zobaczył, że było tam martwe dziecko!
Co więc ma począć? Do policji nie chciał tego zgłaszać, bo bał się, że go przytrzymają, będzie śledztwo i nieprędko odjedzie do domu. Więc użył innego sposobu. Wiedział, że gdy się od fury oddali, to zaraz przy furze zjawi się złodziej, który będzie chciał coś zwinąć. Więc zostawił to zawiniątko na samym wierzchu i odszedł na bok, mając furę cały czas na oku. Ledwie się oddalił, przypadł znienacka jakiś drab, capnął owo zawiniątko i czym prędzej w nogi. Wtedy Szczepaniok, zaczął krzyczeć, a złodziej (barz) prędzej galopował pomiędzy kamienice. Pośpieszył wtedy do koni, podciął je biczem i odjechał co tchu z Krakowa. Tak pozbył się niemiłego zawiniątka, a przy tym samego złodzieja przechytrzył. (...)

Żadna podhalańska wieś nie obyła się bez kowala. W każdej zlokalizowanej wsi była zazwyczaj kuźnia, do której przylegał mały dom i kawałek pola dla krowy, aby mu życie ułatwić. Był zawsze na miejscu dla wygody mieszkańców. Kowale robili lemiesze, trzusła do drewnianych pługów i masę rzeczy, które musiały być w pługu żelazne. Najwięcej jednak kuli sierpów, kos, siekier, skobli, klamek, zawiasów do drzwi i kłódek. Te ostatnie jednak robili rzadko, bo kłódki tradycyjnie były drewnianymi zasuwami, tak samo klamki i zawiasy były drewniane. Wszelkie łączenia i mocowania robiono tak, że wiercono dziury i zbijano kołkami dębowymi, nie używano praktycznie gwoździ. Jeżeli komuś koniecznie potrzebne były gwoździe, to kazał je kuć kowalowi. Bywały gwoździe tzw. klińce kowalskie do kucia koni i budowlane. Mniej od kowali było we wsiach kołodziejów.
Jak w każdym rzemiośle, tak i w tym byli partacze i dobrze wypraktykowani, biegli rzemieślnicy.

Gdzie był dobry kowal, co robił bardzo dobre sierpy, lemiesze, siekiery, to nieśli do niego robotę – także z okolicznych wsi; taki mógł zarobić 2 złr. dziennie i miał niemałe znaczenie pomiędzy ludźmi.
Gdy trza było kupić sprzęt do domu; np. beczkę, cebrzyczek, konewkę albo garnki, miski, czy buty, to po takie sprawunki zaprzęgało się konia, albo przyłączało się do sąsiadów, którzy często jeździli na jarmark z przyzwyczajenia. Wiedzieli, że tam można kupić to i to o parę grajcarów taniej niż na miejscu. Jadąc na jarmarki do Nowego Targu, do Jabłonki, a niekiedy do Mikulaśa, brali z sobą parę ćwierci żyta, jęczmienia, albo owsa, kilka dorosłych owiec, jagniąt, aby towar spieniężyć, aby swojego i końskiego dnia nie zmarnować.
Wierzono, że na jarmarkach zawsze można lepiej towar sprzedać – niż oddać Żydowi.
Ale bywały wypadki, że i tam sprzedawało się taniej, bo akurat dużo kupców w tym dniu się zjechało.
Niekiedy zboże i owce z jagniętami do domu nazad się przywiozło, bo zależało od tego, jak dużo ludzi z takim produktem w tym właśnie dniu na targ przyjechało.
Na każdy taki jarmark z gazdą musiała jechać gaździna, bo chociażby – on sam mógł wszystko co mieli w planie załatwić, to jednak panował taki obyczaj, że wszędzie jeździło się razem, a gdyby było inaczej – gaździna, bardzo by się gniewała i mężowi wypominała, że ma ją za nic, że jej nie szanuje, ze sobą nigdzie nie bierze. Nawet sąsiedzi mieliby mu za złe jakby taki przypadek na spólstwie zauważyli.
Jarmark, jak zawsze przez załatwienie sprawunków, przepatrzowiny towarów, pogwarki ze znajomymi, przedłużał się do późnego wieczora, toteż do domu wracali najczęściej już po drugim północku.

Od dawien dawna był zwyczaj, iż po drodze z jarmarku każdy wstępował do karczmy, przynajmniej do jednej, aby popaść konie, zjeść przekąskę i wypić na rozgrzewkę. Niekiedy na takim „spoczynku” w karczmie zeszło niejednemu ładnych parę godzin, zależnie od tego jak dużo zjechało się tu znajomych, sąsiadów, kumotrów. Więc nieraz przepijali tu więcej, niż zyskali przez najlepsze kupno czy sprzedaż.
Trzeba też dodać, że takich dalekich jarmarków, każdy gospodarz musiał zaliczyć przynajmniej dwa do roku, a to na wiosnę i na jesieni. Bywali i tacy co miewali ich na sumieniu – kilkanaście! Było też w zwyczaju, że dzieciom z jarmarku przywozili kukiełkę – słodką, plecioną bułkę, żeby miały z jarmarku pamiątkę. Toteż dzieci do późna w nocy nie szły spać tylko wyglądały, aż ojcowie z jarmarku powrócą.

Chłopi handlem zupełnie się nie zajmowali, uważali go za zajęcie żydowskie, na którym jak mówili – tylko Żyd wyjść umie! Handlu się wstydzili... wyśmialiby takiego chłopa, który by się handlować zabierał.
Chłopi przywozili, bądź przynosili w kosołkach na targowice swoje rolne płody: ziemniaki, jarzyny, drób, jaja, nabiał, wyroby domowego użytku i wszystko sprzedawali przeważnie w całości Żydom, którzy tym samym towarem natychmiast dalej handlowali i zyski z tego ciągnęli. Często chłopi na wiosnę drogo kupowali od Żydów ziarno, owies, albo len, aby mieć na zasiewek. Płacąc dwukrotnie, trzykrotnie albo więcej, które to w jesieni za psie pieniądze Żydom – sami sprzedali.
Zresztą nie było dawniej szkół dla chłopstwa, przez co chłop do handlu nie miał głowy, nie był przysposobiony, po prostu nie umiał dobrze policzyć, przeliczyć, wykalkulować. Pieniędzmi chłopi ze wsi nie byli specjalnie zainteresowani. Gdy chcieli coś kupić, starali się płacić towarem przez siebie wyprodukowanym, albo płodami pochodzącymi z gospodarstwa.

Razu pewnego w progi naszego dziadka – Kuby Pitonia – zawitał zakopiański kupiec (mojżeszowego wyznania) – Tellerman, który wędrował po wioskach i skupywał surowe albo wysuszone skóry wołowe, cielęce, baranie, z młodych jagniąt, które padły przy wykocie, sarnie skórki, zające itp. Wszystko co gazda miał na zbyciu – jemu zawsze pasowało. Wszedłszy do izby zaczynał od życzenia:
(...) Daj Boże szczęście, żeby się tu powodziło, żeby wszyscy byli zdrowi, pieniądze mieli i żeby tu niczego nie brakowało! Przychodzę tu po – handele!
I tu od razu nalewał do kieliszka wódkę, którą miał z sobą, ale znacznie więcej miał na wozie. Częstował po kolei wszystkich obecnych, poczynając od gazdy i gaździny... po kieliszku dawał nawet dzieciom, pomijając tylko te najmniejsze, pachołkowi, a nieobecnych kazał z obejścia przywoływać, dogadując przy tym:

Jak szanuję stół, to i stołowe nogi, ja tu wszystkich chcę godnie potraktować, bo ten dom jak arkę szanuję, niech tu pamiętają wszyscy, żem tu był po – handele.
Gaździe, gaździnie – nalewał jeszcze po drugim i trzecim kieliszku, zachęcał: pijcie, pijcie, niech wam idzie na hasen, na wasze zdrowie, ja wam tego rarytasu nie żałuję – a gdzie spodziewał się lepszego handele, zostawiał zawsze mniejszą lub większą flaszkę wódki na tak zwany – litkup – dobry interes!
Wódką raczyli Żydzi tylko chrześcijan, sami jej nie pili i było wielką rzadkością widzieć Żyda pijanego.

Jeżeli jakiś wyszynk lub sklepik żydowski miał odbiorców tylko z kilku domów, to już się potrafił utrzymać, to mu wystarczało, żeby mógł istnieć. Jeden szynkarz witowiański, który miał tylko dziesięciu gazdów pijących u niego, mówił, że woli, żeby jemu wszystko się spaliło i przepadło niż tym gospodarzom, bo oni są jego żywicielami i trzymają go przy życiu, przez co może stąpać na nogach.
Żyli przy tym bardzo oszczędnie i gdyby nasi katolicy chcieli ich naśladować, to wszystkie majątki byłyby w ich rękach. Mówią, że biedniejsi Żydzi nie jedzą z rana, aż coś zarobią.


Opowiadał raz Stopka Mocarny, który wśród okolicznych sąsiadów nosił przydomek Gorzołka.
Był on zrodzon w tamtym stuleciu, to wiele rzeczy z dawnych lat doskonale zapamiętał.

(... ) Katolicy zawsze na Żydów narzekali i narzekają. Zawsze ich wyśmiewali i wyśmiewają z różnych wad, którymi się od nas różnili, robiąc im nawet różne niefrasobliwe figle, ale cóż z tego wszystkiego mają. Żyd był i jest na wszystko cierpliwy, a katolicy szli i idą cięgiem do Żydów – dają im się wyzyskiwać na różne sposoby, a ci się wciąż na tym bogacą, choć ciężko nigdy nie pracują. Żyd, ulegał katolikowi i pozwalał naśmiewać się z siebie i płatać najnieprzyjemniejsze figle, dopóki widział u niego korzyść i pieniądze w jego kieszeni, albo czuł majątek, ale jak wszystko z niego wyssie, niczym pijawka krew (wydulda), to się najmocniej z katolika wyśmieje i za drzwi go z karczmy wyrzuci.

(...) Był w Dunajcu gazda, gospodarz dosyć zamożny, który lubiał drwić z Żydów, ale tyż prawie zawsze, zachodził do żydowskich szynków, więc Żydzi korzystali z niego przy każdej sposobności. Raz to nawet – wypolył (uderzył) szynkarza w (kufe) (twarz) za to, że nie chciał nalać mu więcej gorzałki na (bórg), żądając naprzód zapłaty. Żyd się z tego rozchorował, wniósł skargę do sądu, ale potem skargę cofnął, gdy chłop obiecał mu dać polubownie 5 złr. oraz przepić na zgodę za to zdarzenie w jego szynku, drugie – 5 złr. Przepił tyle ile obiecał w towarzystwie z innymi kompanami, a gdy chciał dalej pić a pieniążków brakło, szynkarz – żądał znowu zapłaty z góry, ten – palnął go znowu w (kufe) i powiada: przedtem dostołeś na jedną stronę, a dziś na drugą, bobyś zawdy głowę krzywo – Żydzie – nosił)! Zrobił się straszny gwałt i krzyk, ale na tym (syćkim) się skończyło, bo Żyd znowu się z gazdom przeprosił, gdyż chłop dalej cięgiem do niego z kompanami na pijatykę zachodził. Haj!

Czyli, dopóki chłop dobrze się miał, Żyd przyjmował go w szynku, usługiwał mu i znosił wszelkie jego przezwiska i drwiny, jakie chłopu ślina do gęby przyniosła, ale jak już majątek od niego wyzyskał, poczuł, że chłop groszem nie śmierdzi, wyrzucał go za drzwi. Skończyło się na tym, że ten zamożny gospodarz umarł w wielkiej biedzie i poniewierce (nawet przez swoje dzieci) bo majątek swój cały styrmanił.
Zbliżenie między Żydami i katolikami było dawniej większe niż obecnie, ale tylko dlatego, że katolicy więcej u Żydów przesiadywali, gościli się i popijali, a więc Żydzi mogli z katolików żyć i wyzyskiwać ich.

Handel Żydzi prowadzili najczęściej w sposób oszukańczy, nierzetelnie. Kupujący zawsze musiał się obawiać, że Żyd mu ciut nie doważy, nie domierzy, da mu gorszy towar, drożej za niego policzy, oszuka przy wydawaniu reszty itp. Z dużą łatwością dawali towar na kredyt i niejednego przyuczyli do borgów.
Żyd zachęcając do kupna, z góry zaznaczał, że da towar bez pieniędzy, że się o pieniądze nie pyta! Skoro jednak należności na czas nie otrzymał, wnosił bezwzględnie skargę do sądu i ściągał sobie dług z powiększonymi kosztami, a jeżeli liczył na krótką pamięć odbiorcy, to mu do długu coś nie coś som od siebie przypisał i większej kwoty (lichwy) się domagał.

Za mojej pamięci – wspominał dalej (Stopka-Gorzołka) zaszło w mieście parę głośniejszych wypadków, które świadczyły, jaka to bywała żydowska usługa w handlu. Jeden szczególnie narobił dużo wrzawy.

– Raz stróż miejski, pełniący wartę nocną w zimie, zajrzał do żydowskiej piekarni przez okno, które było niedostatecznie zasłonięte. Widział wtedy, jak Żyd, piekarz, rozebrał się cały i mył – w ciepłej wodzie, a następnie czeladnik wodę tę wlał do dzieży i ta poszła w całości do chlebowego ciasta.
– Z takiego to ciasta jedli potem chleb kupujący. Stróż doniósł o tym do władz, sprawa toczyła się w urzędzie. Okazało się, że Żyd, który się mył w tej ciepłej wodzie, miał jeszcze do tego –parchy. Został on wtedy zasądzony na zapłacenie grzywny, a piekarnia za karę była – na miesiąc zamknięta.

W pierwszych latach po nastaniu austriackiej monarchii, gdy lud był ciemny, bez oświaty, Żyd tak niejednego potrafił przyciągnąć do siebie i ugłaskać swoim sprytem, pożyczką, borgiem, wódką, przez co zdawało się chłopu, że Żyd to jest jego najlepszy przyjaciel, ale za nim się mógł dorachować, pomiarkować to już jego gospodarstwo, albo kawałek pola poszło na licytację i stało się własnością Żyda.

W mieście Nowym Targu, wielu było takich, co to polskiego, ani góralskiego języka nie znali i nie szło się z nimi za nic zmówić. Albo inni byli tacy, co język polski niemiłosiernie przeonaczali, kaleczyli go przeokropnie, narażając się z tego powodu na śmiechy i ludzkie drwiny.
Dzieci żydowskie uczyły się tylko na Talmudzie, nauka taka odbywała się po prywatnych domach grupami i była prowadzona przez Żydów, którzy sami coś więcej umieli. Starali się o to, ażeby każde dziecko przykazania mojżeszowe znało na wylot.

Do polskiej oświaty byli bardzo niechętni. Gdy nastawały po wsiach szkoły i przymus do nauki, zachowywali się względem szkoły z większym oporem niż najciemniejsi chłopi. Woleli płacić kary, niż posyłać swoje dzieci do szkoły. Mówili, że dzieci ich muszą się uczyć przykazań mojżeszowych, a jak się będą uczyć po polsku, to tamtego ich w szkołach nie nauczą. Mówili też, że co im potrzebne, to umieją; jak potrafią porachować, to taka edukacja do życia im wystarczy.

Ważnym momentem dla wszystkich Żydów był rok 1790, kiedy w Rzeczpospolitej zostały zniesione ograniczenia w żydowskim osadnictwie. Aczkolwiek przekazy ustne mówią, że osadnictwo na terenach starostwa nowotarskiego miało miejsce znacznie wcześniej, nawet o 100 lat. Pomimo to zakaz osiedlania się Żydów na terenie Nowego Targu i Podhala został w praktyce zniesiony kilkadziesiąt lat później, po upadku powstania listopadowego.
Wtedy to właśnie do „miasta” zaczęła napływać masowa ludność żydowska, zazwyczaj biedna.

Nowotarżanie zamknięci w swej małej społeczności przyjmowali gości podejrzliwie i izolowali się od nich. Główną barierą nie był język, lecz religia i związane z nią inne obyczaje, obrzędy i tradycje. Podejrzliwość też wyrastała z lęku i niezrozumienia odmiennej kultury.
Izraelici przyczynili się w znacznej mierze do rozwoju gospodarczego Nowego Targu, poprzez handel, usługi rzemieślnicze. Dawało to mieszkańcom nowe możliwości i perspektywy. Poprawiał się również standard życia. Przewodzili w handlu i w rzemiośle, byli dzierżawcami. Prowadzili piekarnie, zakłady krawieckie, garbarnie, farbiarnie, browar, zajmowali się czapnictwem i rymarstwem.
Początkowo mieszkali w domach i mieszkaniach rozrzuconych po całym mieście, największe skupisko było na rynku i ulicach Waksmundzkiej, Ludźmierskiej i Krasińskiego.

W 1765 r. Żydów na Podhalu było tylko 137. Wzrost demograficzny tej populacji nastąpił dopiero w czasie zaborów, a zwłaszcza w drugiej połowie XIX w.

W tym też czasie zapewne, zaczęli na stałe osiedlać się w Zakopanem i okolicach. Byli to zazwyczaj ludzie majętni, którzy poprzez swą działalność w branży handlowej i usługowej przyczyniali się do rozwoju uzdrowiska, stanowiąc ważny czynnik miastotwórczy. Kiedy dobra zakopiańskie wystawiono na licytacji, jedną ze stron zaangażowanych w możliwość ich nabycia byli właśnie Żydzi.
Żydowskie domy łatwo było odróżnić, wejście do mieszkania bezpośrednio z ulicy, a obok do sklepu lub warsztatu z przymocowanym nad drzwiami dzwonkiem na sprężynie sygnalizujące wejście klienta. Przybita do progu stara podkowa miała przynosić szczęście w prowadzeniu interesu.