Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
WYSŁANY NA MISJĘ · Wysłany na misję ...

Wysłany na misję ...


Jacques Piton – opuścił dom rodzinny ... wstępując do zakonu w opactwie Marimond ... niedaleko Langres w maju 1676 r.(mając 19 lat). Wbrew woli ojca, który widział dla niego inną przyszłość.

Nazwa Marimond – pochodzi od łacińskiego „mori mundo” oznaczało „umrzeć dla świata”, ponieważ wszyscy wstępujący do klasztoru, wyrzekali się świata. Kościół klasztorny do którego przystąpił, zbudowany był na planie krzyża, bez wież, ale z trzema nawami bocznymi do których przylegały kaplice. Wystrój kościoła był surowy, prawie bez ozdób, zgodnie z cysterskimi zasadami budowy klasztorów.Podczas wojen religijnych jakie miały miejsce pod koniec XVI wieku i tragiczną Nocą św. Bartłomieja, w trakcie długiej wojny trzydziestoletniej w 1636 roku klasztor został poważnie uszkodzony.

Wszyscy, którzy przychodzą do klasztoru z prośbą o przyjęcie do wspólnoty, nie mogą być od razu przyjęci. Dlaczego tak jest? W „Regule” św. Benedykt pisze o próbowaniu ich ducha, to znaczy ... sprawdzaniu czy m. in. szczerze pragną poświęcić się służbie bożej i cierpliwie zniosą wszystkie próby, jakie niesie życie w klasztorze. Stosuje się tzw. wstępny okres (postulat), podczas którego kandydaci nie noszą jeszcze stroju zakonnego, ale przez pewien okres rozeznają swoje powołanie. Także cała wspólnota klasztorna przygląda się kandydatom i potem w głosowaniu decyduje, czy kandydat jest zdolny do takiej formy życia. Po postulacie następuje nowicjat. Wtedy kandydat, w obecności całej wspólnoty klasztornej, prosi opata o „miłosierdzie Boże i Zakonu”, czyli o przyjęcie do nowicjatu. Jeśli pomyślnie przeszedł głosowanie otrzymuje (w czasie tzw. obłóczyn) biały habit i zostaje mu nadane nowe imię.

Jemu, pozwolono zachować własne świeckie imię ... zostaje więc jako brat – Jacques (fr) – Jakub.

Po odbyciu nowicjatu, który trwał 1 rok i pomyślnym głosowaniu, nowicjusz składa swoje pierwsze śluby zakonne. Przyjęcie do nowicjatu i złożenie profesji czasowej też odbywa się w kapitularzu.
Każdy profes przygotowuje kartę z tekstem ślubów, później odczytuje go wobec wszystkich, własnoręcznie podpisuje i oddaje opatowi. Składający śluby po raz pierwszy otrzymują czarny szkaplerz i czarny pas. Profesi przygotowujący się do kapłaństwa głównie poświęcają czas na studia filozoficzno-teologiczne. Bracia zakonni, w zależności od wykształcenia i wyuczonego zawodu, przygotowują się do różnych funkcji, które w przyszłości mają zamiar pełnić w klasztorze i wiedzą służyć innym.

Po rocznym nowicjacie złożył śluby zakonne, po czym zgodnie z poleceniem przełożonych przystąpił do swojej posługi zakonnej jako wyuczony rzemieślnik-sukiennik, tkając sukno na kościelne habity a także opiekując się dodatkowo przyklasztorną hodowlą owiec oraz ich strzyżeniem, z której to wełny później wyrabiano sukno. Fach tkacza sukiennika wyniósł z rodzinnego domu, gdzie niemal cała rodzina Piton ... trudniła się tym rzemiosłem od kilku pokoleń, którego – lata wstecz ich przodkowie nauczyli się pracując zarobkowo we Flandrii. Umieli także szyć skórzane buty, nawet takie z cholewkami.
Flandria była w tych czasach pod panowaniem Habsburgów, ale wciąż zabiegała o nią Francja.
Jako rodowitemu francuzowi, nie obcy był mu proces fermentacji i wytwarzania win i piwa.
W 1679 r. przełożeni wysłali go na daleką misję – do klasztoru – Welehrad, blisko od słynnego Ołomuńca na czeskich Morawach, aby tam pełnił funkcje pomocnicze, służył innym braciom swoimi zdolnościami w dziedzinie tkactwa i sukiennictwa. Jego obowiązkiem stało się, przyuczyć któregoś z chętnych braci do sukiennictwa, bo tam w klasztorze od dawna nie było nikogo z podobnymi umiejętnościami.
Habity klasztorne wciąż ulegały niszczeniu przy pracy, więc nowe musiały powstać albo być odnawiane.
Jego drugim zajęciem było reperować, ale w razie potrzeby robił także nowe sandały i zelował buty zarówno dla nowicjatu, jak i dla konwentu. Mógł także sporadycznie, na polecenie prowincjała, służyć swoimi umiejętnościami współbraciom z innych klasztorów.
Poza tym, stale miał pogłębiać swoją wiedze teologiczną w diecezjalnym klasztorze, dodatkowo musiał pomagać jak wszyscy inni bracia przy remoncie i odnawianiu klasztoru, który podczas trwania wojny trzydziestoletniej został mocno zniszczony przez okupacyjne wojska szwedzkie.

Wojska te przeszły przez Brno, Ołomuniec i niemal cale południowe i wschodnie Morawy, niszcząc wszystko doszczętnie, co było po drodze, więc i klasztor się nie ostał, wymagał długotrwałego remontu.
Wojna trzydziestoletnia spowodowała wielkie spustoszenia wszystkich terytoriów. Według ostrożnych szacunków, zginąć mogło nawet 8 milionów ludzi, z czego zdecydowaną większość stanowili cywile.
Zawarty w 1648 pokój westfalski zmienił co prawda oblicze Europy na dziesiątki lat. Francja stała się znów największą potęgą europejską . Otrzymała prowincję Alzację oraz miasta Metz i Verdun.
Szwecja usadowiła się na południowych wybrzeżach Bałtyku, przypadły jej Pomorze Zachodnie i szereg portów, w tym Szczecin. Saksonia zdobyła Łużyce, Brandenburgia – wschodnią część Pomorza Zachodniego z Kołobrzegiem i przyległe doń tereny.
Wojnę trzydziestoletnią określić można jako pierwszą w drugiej połowie tysiąclecia – paneuropejską wojną, w której wzięły udział prawie wszystkie liczące się państwa w Europie. Miała ona także charakter wojny religijnej, ale głównym jej motywem była rywalizacja państw o hegemonię i prym w Europie.

Rozwój kultury czeskiej został na wiele lat zahamowany. Choć Austria została pokonana w Niemczech, jej pozycja uległa jednak dalszemu wzmocnieniu na Węgrzech i właśnie w Czechach.Do dóbr klasztornych w którym był Jacques należały dwa rynki i 900 poddanych zamieszkałych w 108 wioskach. Oprócz tego klasztor posiadał również wiele gruntów rolnych, w swoich najlepszych latach nawet powyżej 800 km. kwadratowych ziemi, czyli więcej, niż niektórzy niemieccy książęta!

W XVI wieku na terenie Czech i Moraw zaczął zdobywać popularność nowy odłam chrześcijaństwa – protestantyzm, jednak wśród mieszkańców zyskał on niewielkie uznanie. Pod koniec XVI wieku życie religijne w Czechach zaczęło niemal zanikać, a w okolicznych parafiach zaczęło brakować duchownych.
Wtedy to po raz pierwszy pracę duszpasterską na parafii musiał przejąć ... zakonnik.
Z czasem, zwłaszcza po wojnie 30-letniej, brak duchownych pogłębiał się tak bardzo, a że tendencja ta wciąż sie nasilała. Stało sie więc codziennością na probostwie (uwidzieć) brata w habicie.
W sąsiadującym klasztorze cystersów w Hohenfurth nigdy jednak nie było tylu zakonników, ilu bywało w innych opactwach, o czym świadczą miejsca przeznaczone dla zakonników w prezbiterium (42).
W roku 1616, niedługo przed wybuchem wojny 30 letniej, Generał – Nicolaus Boucherat z Citeaux przyjechał z wizytą do klasztoru Hohenfurth, zastał tam 14 zakonników, 1 nowicjusza i 3 braci świeckich. Pozostałych 6 zakonników było wówczas na naukach za granicą.
Chociaż wojna swoim bezpośrednim zasięgiem nie dotarła do Hohenfurth, to jednak dla mieszkańców południowych Moraw nastały ciężkie czasy, niosące ze sobą powstania zbrojne, przesiedlenia  oraz nie mające końca rabunki i grabieże. Już w 1648 roku można było naliczyć tutaj 77 opustoszałych gospodarstw rolnych, należących wcześniej do kapituły, a w kolejnych latach ich liczba wciąż wzrastała.
Pod koniec wojny w roku 1648 zaczęły się ponowne problemy – armia szwedzka wtargnęła do Czech i kierowała się w stronę południowej granicy, a tym samym w stronę klasztoru Hohenfurth.
W latach trwających bez przerwy wojen, miejscowi zakonnicy zostali częściowo rozparcelowani, wysłani do innych klasztorów, ponieważ ich macierzysty klasztor często nie był w stanie się sam utrzymać.

Jednak historia klasztoru cystersów to nie zawsze tylko lata biedy, zagrożenia i wojen. Miał on również swoje złote lata oraz wielkich opatów i zakonników. Jednym z nich był opat wywodzący się z Łużyc – Grzegorz III, pełniący urząd tutejszego opata w latach 1641-1668. Zostawił on po sobie wiele wartościowych i znaczących dzieł teologicznych, a za najważniejsze uważane są rękopisy „Acta Altovandensia”.
W roku 1627 opaci w klasztorach Goldenkron i Hohenfurth otrzymali zaszczytny fotel prałata i prawo głosu w wyborach. Z powodu wysokiej liczebności zgromadzenia (58 zakonników – tak było za czasów opata Johanna IV Clavey, 1669-1687) zaczęto rozbudowę klasztoru; wzniesiono nowy budynek konwentu, wbrew ówczesnym zakazom wybudowano pokaźną wieżę przyklasztornego kościoła.
Jednak znów w kolejnych latach na terenie Węgier, Czech i Moraw miało miejsce masowe zamykanie klasztorów. Również koniec istnienia klasztoru Hohenfurth i Welehrad wydawał się nieunikniony. Ówczesny opat – Herman Kurz, został pozbawiony swojego urzędu i skierowany na podupadającą wioskę Fischerhof. Wtedy właśnie zaczął się trudny okres dla całego klasztoru.
Tylko 18 z 65 będących w nim zakonników mogło pozostać w klasztorze, a przyjmowanie nowych braci (w tym także do nowicjatu) było surowo, pod karą – zabronione.

Przełożeni z konieczności wydarzeń jakie nastąpiły przenieśli także naszego ojczulka – Jaquesa (Jakuba Piton). W kwietniu 1683 r. przekracza on pobliską granicę na Górne Węgry, gdzie z osobistego wyboru zamieszkał w modnej na owe czasy wśród braci pustelni (niedaleko Jabłonkowa) na trasie do Csacy. Sam tak chciał, zamieszkał w chatce po poprzednim, zmarłym niedawno pustelniku.
Potwierdził więc, że jego powołanie nie jest pustym słowem, że Pan Bóg – godny jest wielkiej miłości.
Zawsze był pełen podziwu i uznania dla jego wyrzeczenia i umartwienia.

Pustelnicy w okresie Adwentu i Wielkiego Postu udawali się do oddalonych od klasztoru pustelni.
Pojawili się w Kościele prawie od początku jego istnienia, gdy tylko chrześcijaństwo zaczęło się rozszerzać, gdy poczęło obejmować szersze kręgi społeczeństwa. Życie pustelnicze było odejściem w samotność. Po to, jak powiedział św. Augustyn – sam zwolennik tego typu życia – aby żyć w jedności wewnętrznej, wyłącznie dla Boga, a nie być rozdartym troską o Boga i świat. Dla nich miłość Boża łączyła się nierozerwalnie z kontemplacją. Dokonywali tego przez modlitwę.
To wszystko zresztą spełniali w poczuciu łączności ze społecznością całego Kościoła i w tym sensie, że przez swoje życie przyczyniają się do zbliżenia Królestwa Bożego w duszach innych chrześcijan.
Ludzie od stuleci potrzebowali pustelników i umieli ich odnajdywać na pustyniach. Przychodzili często po radę, pomoc, czasem prosili o jakąś ingerencję bezpośrednią. Bywało, że ludzie, którzy przychodzili do pustelnika, szukając pomocy, pozostawali przy nim na całe życie. Bywali pustelnicy, którzy zachęceni sławą jakiegoś samotnika przychodzili prosząc o rady i zostawali w jego pobliżu, by czerpać z jego życia wzór dla siebie. Zajmowali pobliskie groty lub budowali sobie nowe chatki, lepianki. I tak powstawała wspólnota pustelników. Schodzili się wspólnie na nabożeństwa, modlitwy, nauki, również wspólne posiłki, nierzadko ustalali wymagającą porę snu. Było takich wspólnot wiele i rozmaitego typu.
Powołanie do życia pustelniczego w formie zorganizowanych wspólnot wciąż wracały w Kościele. Przecież swoją pustelnię miał św. Benedykt, miał też św. Franciszek z Asyżu. Przez co więc styl pustelniczy wszedł na stałe do życia naszego Kościoła.

Tu, dogłębnie rozczytywał się w starożytnych dziełach greckich i rzymskich, nie zaniedbując jednak lekturę Biblii i pisma Doktorów Kościoła. Studiował także ziołolecznictwo – poprzez zapobieganie ludzkim i zwierzęcym chorobom.
Dłuższa zima powodowała pomór bydła, a spóźniona wegetacja przedłużała głodowy przednówek. Głodowe lata występowały wówczas dość często, prawie rok rocznie we wszystkich wsiach. Głód dawał o sobie znać, powodując śmierć w wielu biedniejszych wielodzietnych rodzinach.
W owym czasie jedną z groźniejszych była choroba wywoływana przez przecinkowca cholery. Zmarłych na cholerę chowano w osobnych miejscach. Dzwon po raz kolejny obwieszcza tragedię.
Z innych chorób zakaźnych obfite żniwo zbierały także: odra, dezynteria, zwana pospolicie czerwonką.
Podstawowym źródłem wiedzy są parafialne księgi zgonów. Należy jednak pamiętać, że nie wszystkie zapisane tam informacje muszą być prawdziwe. Diagnozę stawiał z reguły nieuczony wiejski oglądacz zwłok, który najczęściej pełnił tę funkcję z przyczyn czysto przypadkowych.
Przyczyną wysokiej śmiertelności była również gruźlica, choroba ciągnąca się długimi latami.

Za częste występowanie epidemii odpowiadała w dużej mierze sama ludność wiejska, żyjąca niekiedy w strasznych warunkach sanitarnych, panujących w gospodarstwach chłopskich - nieświeże powietrze w izbach mieszkalnych, pranie bielizny po chorych w pobliżu studni i potoków, brak wychodków, gromadzenie gnoju i gnojowicy w otoczeniu chaty. To były wszystkie dysfunkcje jakie zauważył on obserwując życie tutejszej ludności. Odpowiedzialnością za roznoszenie chorób obarczył także wynikający z chrześcijańskiego miłosierdzia zwyczaj odwiedzania obłożnie chorych.

Niedaleko pustelni przebiegał szlak handlowy i była celna komora (w Jabłonkowie). Rozwijało się tutaj prężnie rzemiosło, głównie tkactwo. Za potokiem Łomna, na północ od centrum Jabłonkowa, powstała nowa osada tkaczy – Biała, zwana inaczej Biała Książęca, która później przyłączona została do Jabłonkowa. Pierwszym cechmistrzem został wybrany Jerzy Jeżowicz, zastępcą – Jan Cyhan z Białej.
W połowie XVIII w. w Jabłonkowie pracowało 50 warsztatów tkackich, produkujących przede wszystkim grube, nie bielone płótno przeznaczone na wywóz do Polski i na Węgry. Istniał też „blejch”, na którym bielono płótno oraz farbiarnia gdzie farbowano przędzę oraz włóczkę naturalnymi farbami roślinnymi.

Tu Jaques Piton zapoznał się z tutejszymi tajnikami farbowania i sporządzania farb, aby uzyskać ciekawy kolor.

Poza tkactwem w Jabłonkowie rozwijało się także sukiennictwo i garncarstwo.
To drugie zajęcie było, po tkactwie, najbardziej rozpowszechnionym rzemiosłem w mieście. Najstarszym znanym garncarzem był Walenty Orlik, o którym wiadomo że żył w Jabłonkowie w 1577 roku i on rozprzestrzenił to rzemiosło wśród innych mieszkańców. Dwie najbardziej znane rodziny zajmujące się tym rzemiosłem to rodziny Kopeckich oraz Tacinów.
Wyroby garncarzy jabłonkowskich miały czerwony kolor i tym różniły się od innych z regionu.
Glinę garncarską wydobywano wpierw ze wzgórza Antoniczek.

Czadca – Csaca, leżała w komitacie – Trenczyn, na szlaku handlowym łączącym Węgry ze Śląskiem. Była osadą rzemieślniczo-rolniczą, a jej mieszkańcy zajmowali się w znacznym stopniu obsługą kupców i podróżnych. W XVII wieku rozwój wsi postępował bardzo powoli, bowiem przez tereny Kysuca przewalały się walki kolejnych powstań antyhabsburskich.
W 1676 r. w Czadcy powstała parafia pod wezwaniem świętego Bartłomieja, którego postać nieco później znalazła swoje odbicie w herbie miasta.
W tamtym okresie niemal wszystkie zgromadzenia zakonne przed zimowym nasileniem kwestowały udając się po okolicy za zbiórką jałmużny, aby uzbierać dla siebie i swoich współbraci zakonnych
jakiekolwiek datki, na tyle aby mieć zapewnioną do przeżycia zawsze srogą w tych rejonach zimę.

Tak oto „nasz brat” – Jaques, udał się po kweście odwiedzając okoliczne domostwa. Pod wieczór, wracał do pustelni z całodziennym, uzbieraną do węzełka, brzemienia lub do kosałki darowizną.
Niekiedy były to: owies, ziemniaki, owczy ser, suszone śliwki, zasuszone grzyby, bywało też, że ktoś dał połeć uwędzonej słoniny lub żeberka, niekiedy bywały także świńskie uszy, były też racice ... czym chata bogata! Okolica była rozległa, a dom od domu odległy, chodziło się zawsze na nogach, więc czas szybko uciekał. W trzecim tygodniu kwestowania, Jaques (Jakób), kwestując, oddalił się od swojej pustelni.
W oddalonej za lasem, prawie niedostępnej chatce pod wierchem, która przypominała wyglądem skromniutki szałas, żyła biedna wdowa z dwojgiem dzieci – 8 letnią Teklą i 5 letnim Franusiem.
Marika Sihelnik owdowiała w zeszłym roku, kiedy jej męża zastawiającego wnyki na zające, albo na raroga (bo tak nazywano jelenia) bestialsko zastrzelił węgierski leśny, pilnujący pańskiego dobytku. Mszcząc w ten sposób – rabunek ... przecież ten wieśniak odważył się „wtargnąć ”na pańskie grunta! Strzał padł w momencie gdy wychylił się zza drzewa – salwa z półhaka powaliła go niehybnie.

Jaques (Jakób) nieświadomy i nie znający wcześniejszych wydarzeń jakie miały miejsce w tej rodzinie, widząc dym, który wydobywał się z wnętrza kurnej chaty, zaglądnął do środka i grzecznie przedstawił cel swojej wizyty – czyli zbierania jałmużny. Marika, zaprosiła gościa do wnętrza szałasu, gdzie w samym kącie nad ogniem, w zawieszonym na żerdzi garnku, gotowała się świeża strawa. Był to bób uzbierany opodal na grzędzie, zaś obok na płaskim kamieniu opiekały się pokrojone w cienkie talarki (plasterki) ziemniaki, wszystko na wieczerzę dla siebie i dzieci.
Widząc podróżnego ... kazała mu spocząć na zydlu zrobionym z odziomka drzewa, niekiedy takich samych używali juhasi do dojenia owiec. Zagadała doń, coby se usiadł wygodnie ... „wyprościł nogi ku ogniu ... bo dość się musiał do wierchu uzapierać, zanim sie do nich – ku szałasie – wystyrmał”.
W drewnianej konewce przyniosła wody, podstawiając korytko, kazała mu wymoczyć schodzone nogi.
Wartko, na glinianą miskę nałożyła dwie okopiste garści bobu, dolała bobowej polewki ... z łyżnika wyciągnęła drewnianą łyżkę i kazała – chlipać polewę ... aż sie grule co na skale, końdek – dopiekom!
Spytała się jeszcze, czy może mu nalać do czerpaka – kwaśnej żyntycy, która stała w kącie w drewnianej pucierze – przykryta lnianą powąską. Nie wiedział co to jest żyntyca, ale skinął przytakująco głową.
Przedstawił się jako brat – Jaques albo Jakób, jego ród i rodzice mieszkają we Francji ... on sam nie mówi dobrze po tutejszemu, ale kwestując dużo się stara z ludziami rozmawiać i chyba zrobił postęp?

Marika dołożyła mu jeszcze garść bobu, okrasiła nieco bryndzą i podsunęła ... do spróbowania, ale on odmówił – kazał zostawić dla dzieci, które biegały w tym czasie na zewnątrz chałupy, bawiąc się w jakąś dziecięcą zabawę, trzymając się mocno za ręce. Słychać było owcze dzwonki...

Nadeszła właśnie pora, wyciągnął różaniec i w skupieniu odmawiał  przebierając palcami paciorki...
Dobry Boże spraw aby ci, którzy mnie otaczają i ci którzy daleko zostali, byli zdrowi, żeby im się w miarę powodziło. Pomóż także podejmować mądre życiowe decyzje, dążyć do wyznaczonych celów!
Ale, nie tylko o to się modlę! Chciałem Cię również prosić, abyś dopomógł pokonać ludzkie słabości, dał znać rodzicom i rodzeństwu, że wciąż doń tęsknie. Przekaż, że u mnie w miarę wszystko dobrze.

Zawsze swoją postawą budził podziw, szacunek i zaufanie zarówno u kapłanów, jak i u świeckich.
Ostatnio czuł się jakoś dziwnie – wciąż, jakby wystraszony. Miał jakieś makabryczne przeczucia.
Okoliczne psy, jak zawsze szczekają na kościelne habity. Może dlatego, że żyjemy i umieramy w odległym świecie, którego sami sobie nie stworzyliśmy. Czasami niezmiernie ciężko uwierzyć w to, co jest prawdą a co nie jest prawdą. Bał się czegoś ... inaczej sobie to wszystko wyobrażał.
Siedział, z głową opartą na dłoniach, wpatrując się zamglonym wzrokiem w tlące ognisko, które blinkało błędnym ognikiem. Szukał czegoś w myślach, w szczelnej ciszy, w odgłosie samotności, dotąd nie mając żadnego pojęcia o biedzie w rodzinie, o miłości, czuł i wiedział, że ogarnia go bliskość i jakiś patetyczny strach. Nie wiedział czy to jest sen czy jawa. Zamyślił się ze wzrokiem utkwionym w Marikę, która siedząc okrakiem na pieńku przy wyjściu z szałasu obierała do skopca resztkę zeszłorocznych ziemniaków.
Podniósł wysoko brwi - zawsze tak robił kiedy coś podziwiał. Ona chyba odgadła jego błądzące myśli. Uśmiechnęła się łagodnie w jego kierunku. Czuł, że trzęsły mu się wargi a serce biło jak kościelny dzwon.
Nie mógł dopuścić do siebie oczywistego faktu, że on przez zakonne śluby musi dziś staczać życiową bitwę, wciąż chodzić w tym pokutnym worku. Powinien więc czym prędzej wracać do swojej samotni! Rozmyślał? Może i on kiedyś odnajdzie swój szczęśliwy dom, taki jak ten w którym spędził dzieciństwo?
W jego głowie zrodziła się nagła myśl, która w podświadomości, kazała mu ... jak najszybciej ... stąd iść!

Była już późna jesień, słoneczko szybko chyliło się ku wierchom, które na horyzoncie zaznaczały się zębatą poszarpana linią. Jakób wstał naremnie, zarzucił na grzbiet podróżny wór, w którym miał nazbierane od ludzi różności, na głowę zawdział kaptur od zakonnego habitu i ruszył pospiesznie ku wyjściu.

Przedwczesna ciemność pochłaniała mu myśli bezojcowską pustką. Ból w umyśle obarczał wyobraźnie.
Trochę pogubił się w spekulacjach, każde rozbudzone uczucie niszczy i deformuje, staje się kawałkiem duszy. Bierne godzenie się z losem albo rozpamiętywanie porażek nie leżało jednak w naturze Jakóba.
Od wyjścia raz jeszcze serdecznie podziękował za poczęstunek ... ale Marika, znów na siłę wpychała mu do podróżnej torby kawałek wędzonej słoniny ... na odchodne pocałowała w rękę – trzepocząc rzęsami .
On, stanowczo odmówił ... niech to będzie dzieciom, które rosną, słonina najbardziej się sprzyda! Marika, zaprosiła go, aby kiedyś jak będzie na pobliskiej drodze – niech się zawsze hawak obróci!
Ona ma dobro wymalowane na twarzy. Resztkami sił udało mu się utrzymać chłodny dystans.
On, w pełni świadomy, dojrzały do wszystkiego, co życie z sobą niesie nie od teraz. Tamten okres, tamte chwile były jakby wypożyczone od kogoś. Może dlatego łatwiej jest mu dostrzec rzeczy takimi jakie są – bez wtłaczania ich w ogólnie funkcjonujące normy w labiryntach panujących obyczajów. Przepędzany płochliwie rozsądek zaglądał mu w oczy – podpełzał, przykucał, tuż za progiem świadomości.

W nocy miał dziwny sen: przy jego nogach siedzi naga kobieta i wpatruje się w niego. Patrzyli na siebie w milczeniu. Taka znajoma twarz, już ją gdzieś widziałem, tylko nie mógł sobie przypomnieć ... kiedy i gdzie? Mocniej więc zamknął oczy, pozwalając nieść się wspomnieniu.

– Miała takie ciepłe dłonie i stopy, cieplejsze od reszty ciała. Nikt o tym nie wiedział oprócz ich.
– Jego stopy i dłonie były przeciwieństwem – wiosną, latem czy zimą ... wiecznie są zziębnięte.
– Własne palce stały mu się nie obce, własne ciało należy do niego, nakazując ślubowane milczenie!
– Umartwianie jest ciszą we własnym tętnie. Nic nie dzieje się nigdy przypadkiem?
– Bądź tam kiedy przyjdę, nie znikaj abym cię poczuł. Potem wróć i posłuchaj konfesji mojej duszy.

Rosnący niepokój. Nabrzmiałe wyrzutami serce kurczy się i znów eksploduje na taki obrót sprawy.
Cios życiowy za ciosem i żal, że taka przestrzeń niedomówień popycha do przodu całe zastygle życie.
Wiedz, że mam dla Ciebie ogrom niekończącej się nigdy – miłości ... ale wybacz, że tak jak by trzeba, na pewno nie jest!!! Wciąż musimy siebie przekonywać, że ty dla mnie, ani ja dla Ciebie – nie istniejemy!
Nie chciał przyznać się nawet przed samym sobą, że jest podekscytowanym dzieckiem niepewności.
Najdłużej bolą niespełnione obietnice. Ze słów, tak samo jak z czynów, przyjdzie nam się kiedyś ... tłumaczyć przed Bogiem. Znam Jego każde zagranie!!! Dziś, własnym myślom zabiegał drogę.

Nie potrafił pojąć, że ktoś od pierwszego spotkania ... zdobył nad nim władzę.
Marika …

Na dworze okropny wiatr, szparami wdziera się do wnętrza szałasu. Widać wzburzone fale chmur, ale w środku ogień – pogodą ducha iskrzy na palenisku. Czy może być coś bardziej romantycznego?
Wiatr targał drzewami i wył jak dusze potępione. Marika była święcie przekonana, że to rozdrażnienie panujące ostatnio w przyrodzie ... to z dawien dawna ... ustalone przez Stwórcę, osobiste plany?
– Przy gotowaniu strawy, cały kruch soli wypadł jej z ręki do wrzątku. Chcąc szybko zapobiec, porwała z łyżnika drewnianą warzechę, zaczęła grzebać w kociołku aby wyciągać okruch, ale jej koniec nieopatrznie zaczepił o bluzkę i warzecha wypadła – prosto w ognisko. Rozpalony do czerwoności żar rozsypał się wokoło. Uskoczyła – co prawda z bosymi nogami ... ale i tak nie uniknęła małego poparzenia. Wtedy ...
jeszcze nie kojarzyła tego z pechem aby poważnie zastanowić się nad przyczyną porannych niepowodzeń.

Za oknem, po raz kolejny rozległo się złowieszcze zawodzenie pioruna. Co chwila z różnych stron ... dobiegały pojękiwania piorunów. Ciemnozielona linia lasu, a za nią kopce gór i polana, na której stoi jeden – jedyny – szałas. Droga doń kręta, wąska, przy drodze powyginane od wiatru drzewa.
Idąc krok po kroku wśród spadającego na policzki deszczu. Twarz pali od zacieków zimna. Ręce szukają dodatkowego schronienia w głębiach kieszeni. Zimny mocny wiatr nie daje ciału ani chwili wytchnienia. Spycha je z drogi, plącze nogom oblodzone i śliskie po deszczu ścieżki ...
Tędy, tutaj z brzegu jest trochę rozsypanego żwiru na niepewne kroki ... zimno, bardzo zimno i wietrznie.

Dom, szałas ... biel szczytowej ściany, jakby w opozycji do zieloności hali. Mostek, z przerzuconych przez strumień … szesnaście wygiętych pod ciężarem żerdzi. Drewniana zasuwa. Jeszcze kilka kroków dzielących od sieni, a tam ... pies tańczący wokół nóg, wysoki próg, sosnowe drzwi i gliniana nierówna polepa. Niby kuchnia – w niej drewniany stół, pod oknem rzeźbione dobrotliwością dwie smrekowe ławki. Małe okienko i parapet szeroki, na nim siedem drewnianych misek, jak we wspólnym mianowniku.
Watra i kamienny piec, niewysoki, ale ciepły... niebieskie źrenice, które były jawnym symbolem urody.

Do dnia dzisiejszego pamiętam usta, pocałunki ... niczym koraliki, nanizane na wątłą nitkę wspomnień.
To one zapisywały na skórze, dłoniach, szyi, nawet na opuszkach palców naszą wielką miłość.
To one także ją zabiły. Bunt! Nienawiść do siebie i świata, wystawiona na pastwę jego pobożności ... z wolna uciekałam w obłęd. Naznaczona odpowiedzialnością za swoje własne uczucia. Prawdziwa miłość nauczyła znaczenia pokory! Stawała przed faktem dokonanym, kazała wybierać pomiędzy prawdą ... a?

Taka forma oddania, dowód zaufania, chęć dzielenia się z kimś – czymś co dla człowieka jest ważnym?
Swoją intymnością. Tamtej pamiętnej wizyty – myśleliśmy o tym samym, było nam tak cudownie i błogo.
Nasze oczy nie rozróżniały barw i cienia przyszłości. Miłosnych uniesień i ramion chylących do grzechu. Przepowiednia łaski niczyjej! Dziesiątki zapisanych emocją słów, nad głową kołyszą się hojne.
Niebo i słońce odeszło po krętych ścieżkach. Posłuszna w naiwności, dziś się zatapia w tunelu myśli.
Od niedzieli do niedzieli w niezrozumiałych wielorakościach zagrzebuje swoje miłosne wykroczenie.

O przeznaczeniu niech świadczy „fakt i twoja dłoń zatrzymana w powietrzu”! – Moja twarz – (matki) ... przepełniona bólem. W spokoju i w ciszy z nie-swoimi marzeniami, gubiąc własne – rozmijamy się z sobą. Nie zdawałam sobie z tego sprawy? Mój ból pełzał po poduszkach, krok po kroku schodził w głąb siebie.
Od tamtego czasu minęło już prawie dziesięć lat! Celebra dni cichych, niespełnionych, okrutnych!
Nigdy nie pojęła, dlaczego to wszystko tak się wokół niej zapętliło, dlaczego Jakób wybrał inną drogę?

Po latach ... będąc w Żylinie, weszła do kościoła aby się pomodlić, nawet nie wiedziała co to za kościół? Usiadła w ławce i tam zobaczyła Jakóba, spowiadał w konfesjonale! Patrzyliśmy się na siebie jak kiedyś.
Nic nie przewidzisz ...

Miasto i okolice w ciągu kilku lat nawiedzały różne nieszczęścia, kataklizmy. W różnych okresach czasu mieszkańców niszczyły różne epidemie, najwięcej – cholery, tyfusu i febry, które rozprzestrzeniały się bardzo w najtrudniejszych latach nieurodzaju. Choroby ta zdziesiątkowały ludność Czadcy i okolic.
Często też zabudowania pochłaniały pożary. Dachy kryte były słomą albo gontem. W skutek, czego wiatr podczas pożaru przenosił części palącego się dachu w inne miejsca i rozniecał nowe pożary.
W księgach parafialnych odnotowano liczne przypadki śmierci podczas panowania epidemii ...
Ci nieszczęśnicy byli grzebani w odizolowanym miejscu ... za przyczyną swojej śmierci.

Był sierpień, w szałasie wdowy Mariki Sihelnik, we wczesnych godzinach południowych wybuchł pożar. Szczegóły i okoliczności pożaru nie były znane. Marika była w polu z synem Franciszkiem, zaś starsza jej córka Tekla, robiła pranie w pobliskim potoku. W okolicach domu krzątał się najmłodszy syn Mathias.

Marika, okopywała ziemniaki zaś Franek ustawiał „strachy” ... nie tyle na wróble, co na dziki, które stają się coraz to bardziej uciążliwą plagą ...  (we wierchu – te zmory wykopały mnóstwo ziemniaków).
Strasznie im było żal, bo tyle czasu wspólnie spędzili na sadzenie, okopywanie, plewienie a teraz wszytko okropnie zryte przez dzikie świnie. Do sadzenie grul (ziemniaków) wybierali słoneczne miejsca, najlepiej osłonięte od wiatru i szybko się nagrzewające.
Ziemniak nie znosi zimna i nie jest odporny na mróz. Ale góry rządzą sie swoimi planami „nic nie przewidzisz” nawet w czerwcu śnieg skurzył. Jeśli zdarzyło się, że młode pędy i liście zostaną zmrożone przez przygruntowy przymrozek, to nowe bulwy wypuszczą, jednak zbiór znacznie się opóźniał.

Po kilkunastu minutach, Mathias wybiegł na wzniesienie z przeraźiwym krzykiem ... drąc się – na całe gardło ... gore ... gore ... dach, nasza chałpa ... gore! Nikt się jednak nie spieszył na ratunek! W samym pobliżu, oprócz ich szałasu nie było żadnych zabudowań. Dopiero po jakimś czasie ... kiedy czarny dym unoszący się ponad lasem – stał się widoczny na okolicę, wtedy dopiero zaczęli zbiegać ludzie, aby pomóc w nieszczęściu, ale nikt nie kwapił się ratować dobytku, gdyż płomienie wyglądały przerażająco groźnie. Świerkowe ściany szałasu, krokwie, płotwie na dachu ... huczały jak słoma. Wody w pobliżu nie było.
Wysokie temperatury powietrza podczas pożaru wysuszają ściółkę, powodując jej bardzo niską wilgotność. Na rozwój pożaru najbardziej narażone są lasy iglaste skupiające sosny, świerki, jodły, których pełno było w pobliżu. Drzewa iglaste zawierają znacznie więcej palnej żywicy. Ponadto poszycie wokoło zabudowania ... oraz nieodległych lasów pokryte jest dużą ilością traw, palnych igieł i szyszek.
Ogień, w przypadku pożaru przyziemia, nie jest wysoki, ale jego rozprzestrzenianie się następuje we wszystkich kierunkach, z tym że czoło pożaru przesuwa się zawsze w kierunku, w którym wieje wiatr.
Bardzo szybki rozwój pożaru oraz ściółki i traw – sprawia, że działania ratownicze są bardzo trudne.
Ludzie z wielkim poświęceniem przydeptują nogami zalążki ognia na trawie, aby nie dopuścić do rozprzestrzeniania, używają też do tego celu rozłożystych gałęzi – smrekowych (świerkowych).
Podczas próby gaszenia dwie osoby doznały poparzeń ciała. Tekla, która przybiegła ku chałupie pierwsza, zostawiając pranie przy potoku, z poświęceniem wskoczyła do zajętego ogniem wnętrza.
Poczęła wyrzucać na zewnątrz co wpadło w rękę, co jeszcze nie zostało przez ogień zajęte.
Mathias, wszystko to odwłóczył w bezpieczniejsze miejsce (opodal od szałasu) ale kiedy dach zaczął się walić, wybiegła na zewnątrz. Jej ręce i bose nogi doznały rozlicznych poparzeń. Dobrze, że na głowę i na grzbiet – zarzuciła mokrą Frankową koszulę. Klęska. Wszystko co zdołali uratować można było zabrać do jednego brzemienia. Zostały się jedynie owce i krowa z cielęciem, które pasły się na hali, niedaleko od miejsca ich – życiowej tragedii! Nie zostało nic ... tylko siednąć i płakać!!!
Po klęsce, pozbierali się w sobie ... wszyscy – postanowili przenieść się na Orawę, bliżej rodziny Mariki, w okolice Hornej Oravy, Lehoty ... gdzieś niedaleko od Tvrdosina.
Orawa , Orawa – przez Orawe ława ...

Orawa pod względem własnościowym do połowy XVI w. tworzyła jedną wielką królewszczyznę należącą do władcy Węgier. Król oddawał ją w użytkowanie wielmożom, którzy władali tym majątkiem pod mianem żupanów-komesów. Ich siedzibą były zamki orawskie. W 1556 r. kupił Orawę od cesarza Ferdynanda I Franciszek Thurzo, eksbiskup nitrzański. Ten potężny ród węgierski, jeden z najbogatszych w całej Słowacji, posiadacz szeregu kopalń miedzi, mający swoje huty i składy w Krakowie, stał się w ten sposób właścicielem Orawy, przez którą wiodła ważna droga miedziana z górnych Węgier do Polski. Także sól z kopalni w Wieliczce, tędy była transportowana drogą rzeczną do Pesztu albo i dalej do Morza Czarnego. Rzeka Orawa i Wag nadawały się do tych celów wyśmienicie.
W roku 1606 cesarz Rudolf dokonał donacji, czyli aktu nadania Orawy na rzecz rodziny Thurzonów. W ten sposób majątek królewski, stał się prywatną własnością tejże rodziny.

Thurzonowie uzyskali tytuł dziedzicznych żupanów Orawy i szereg uprawnień równych uprawnieniom panującego. Po śmierci ostatniego z rodu, Emeryka w 1626 r., dobra Zamków Orawskich zgodnie z nadaniem ich przez cesarza Rudolfa, nie mogły być dzielone pomiędzy pozostałe rodzeństwo. Powstała więc wielka współwłasność – Komposesoriat Orawski. Od tego czasu majątkiem tym zarządzał dyrektor wybierany spośród współwłaścicieli tych dóbr. Pierwsze wybory odbyły się 5 lipca 1626 r.
Po zagospodarowaniu Górnej Orawy przez Thurzonów, teren ten stał się własnością Państwa Orawskiego i znalazł się w granicach politycznych Węgier, a osadzona ludność rozpadła się na dwie podstawowe grupy: nieliczną sołtysów i dominującą chłopów. Ciężar danin i powinności spoczywał ... na chłopach.

W XVI w. na Węgrzech lasy dzieliły się na szlacheckie, będące bezpośrednio we władaniu pana i na lasy urbarialne, będące jego własnością, ale oddane w użytkowanie poddanym. Chłopi musieli w zamian za użytkowanie lasów spełniać na rzecz pana określone świadczenia spisane w tzw. urbarach.

Pierwsza pisemna wzmianka o Tvrdošínie pochodzi z 1265.
W XII wieku Twardoszyn miał 100-200 mieszkańców. Później Twardoszyn należał do dominium Zamku Orawskiego. Przywilejem z 15 lipca 1369 król Ludwik I Andegaweński nadał mu prawa miejskie.
Miasteczko stało się ośrodkiem rzemiosła – wyrabiano tu płótno i garnki, a także garbowało skóry. Wstrząsy polityczne XVI wieku spowodowały upadek komory celnej. W XVII wieku doszło do upadku miasta na skutek wojen tureckich i powstań antyhabsburskich.
Orawa w tych latach była słabo zaludniona, w okolicach pełno było lasów z których rosłe smreki doskonale nadawały się na maszty statków pływających po szerokich morzach oraz po Dunaju i Renie.

Franek z przyrodnim bratem Mathiasem (po Jakóbie Pitoniu) znaleźli zajęcie jako drwale przy wycince lasu. Wycinka drzew miała miejsce zazwyczaj późną jesienią albo w zimie, kiedy panowały łagodniejsze dni. Odcinano gałęzie, korowano pnie. Odpady służyły jako opał do ognisk, które paliły się całymi dniami dając ciepło do ogrzania zmarzniętych rąk, oraz do podgrzania posiłku podczas przerwy na juzynę.
Wszyscy krzątali się, uwijali ... na smyka wywozili końmi ..., na polane ... a jeszcze inni ładowali na włóki i wlekli w okolice rzeki Orawa, gdzie w dogodnym miejscu składowali je na składzie.
Stąd, peltami albo inaczej – tratwami, grupa flisaców – przewoziła je hen daleko w głąb Europy.
Najczęściej do Komarna, do Pesztu, gdzie mieli swoich nabywców , najczęściej byli to żydowscy kupcy.
Do domu flisacy wracali pieszo, przynosząc różne upominki. Był to cukier, jedwab, palynka – wódka, ozdoby kobiece, począwszy od nici do wyszywania i zdobienia strojów, przez igły, chusty, korale itp.
Po powrocie czekała ich 2 tygodniowa kwarantanna, aby nie przywlekli jakiejś choroby.

Transport rzeczny i handel różnego rodzaju surowcami w tamtym okresie przysparzał bogactwa nie tylko Thurzonom ale i okolicznym mieszkańcom. Bogaciły się na nim zwłaszcza kupieckie rodziny, które z osiąganych wysokich zysków budowały sobie coraz to ładniejsze domy. Retmani i flisacy dostarczali na węgierski rynek ogromne ilości rożnego rodzaju towarów z głębi kraju. Obok soli i produktów rolnych transportowano na ogół drzewo jako surowiec nieobrobiony w postaci ogromnych, wyciętych w orawskich lasach sosen oraz jodeł. Te ostatnie wykorzystywano na maszty do statków morskich.
Poza tym spławiano artykuły drewnopochodne typu smoła, dziegieć, potaż, itp.

Zarobione na pływance pieniądze musiały rodzinie flisackiej wystarczyć na całoroczne utrzymanie. Powracano z rejsów na świętego Michała. Święta Barbarę flisacy czcili jako swą patronkę, chroniącą ich od gwałtownej i niespodziewanej śmierci. Toteż w podzięce za opiekę ofiarowywali jej różnego rodzaju wota.
Orawska tratwa ma niepowtarzalny urok. Prawdopodobnie już nikt na całym świecie, nie potrafi w taki sposób spławiać drewna. Rozpoczyna się to od bindugi, czyli zbicia tratwy, wyposażenia jej w niezbędne urządzenia typu drygawki, które służą do sterowania, śryki wykorzystywane do zatrzymywania jednostki itp. Nie może nigdy zabraknąć na tratwie bud z drewna poszytych gałęziami i słomą, które chronią przed deszczem i służą wszystkim do spania. Do warzenia obiadów w czasie rejsu budowane jest specjalne palenisko z nasypanej ziemi i kamieni.

Po dwóch sezonach pracy w lesie, przełożeni zauważyli sumienność i obowiązkowość Franka, który cały czas motywował Mathiasa do większego zaangażowania się w powierzone im obowiązki.
Mathiasowi ... cały czas marzyła się wędrówka. Ciekawość świata pociągała go mocniej niż miejscowa praca w lesie. Chciał spróbować, coraz to innego zajęcia ... choćby raz przepłynąć pełtom zbitą z bali smrekowych, na które potrafił godzinami patrzeć ... jak płyną gdzieś w odległy świat, jak kolebią na falach wodnych, jak giną po czasie za najbliższym zakrętem mijając Zamek Orawski, który stoi na wysokiej skalnej skarpie i paradzi swoje strzeliste oblicze od kilku dobrych stuleci.

Rocznie pod Zamkiem przepływało około 380 tratew, z czego około 200, co wiozą siano, słomę, zboże, sól, oraz inną żywność wysłaną do zaopatrzenia miast Ziliny, Bytcy, Hricov i Povażskich. 36 tratew wiozło piwo i wino. Taki raport, figuruje na zestawieniu widocznym w Zamku Orawskim, bo przecież flisacy także musieli się ze swoich rejsów opłacać, jako rubar dla Turzonów. Należność ściągali powołani w tym celu celnicy. Drzewa z lasów samej tylko Orawy, przewożono średnio około 100 000 metrów kubicznych.
 
Wczesną wiosną pojawiali się w okolicy agenci - najczęściej był to Niemiec lub Żyd i umawiał ludzi do pracy. Głównie sprawę załatwiano z prednikiem, inaczej retmanem, którego sprawą bylo dobrać odpowiednią ekipę. Po dotarciu do Twardoszyna, chłopi wiązali, rozkładali składowane bale i zbijali tratwy. Tratwy wiązano jedna za drugą i ruszano w dół rzeki. Na przedzie „konwoju” stał retman, który ustawiał czoło tratwy, a zadaniem flisaków było pilnowanie kolejnych tratw żeby na zakolach rzek nie wpadały na siebie. Orawa nie należy do spokojnych rzek, dawała się dobrze we znaki na swych częstych zakrętach. Do właściwego naprowadzania tratwy i odpychania od brzegów rzeki służyły długie drągi nazywane szrykami. Często przy trudniejszych zakolach na rzece mieli pościerane do krwi okolice barków i piersi od zapierania sobą szryku. Na każdej tratwie było dwóch ludzi. W czasie spławu jeden był na początku, drugi na końcu tratwy. Jeden kurs ... trwał najczęściej od 2 do 3 tygodni. Wracali pieszo.

Dziś nareszcie zaistniała szansa, że marzenie Mathiasa, może stać się realne. Potrzebowali chętnych ludzi (na bindugę) do zbijania tratw z możliwością uczestniczenia w spływie aż do Komarna, czyli do nurtu olbrzymiej rzeki Dunabe (Dunaju), a niekiedy dalej do Pesztu. Franek i Mathias, zgłosili się bez zastanawiania. Przecież istnieje szansa, że przedłużą swoją pracę o dalsze kilka miesięcy.
Tu, na placu gdzie wcześniej przez całą zimę zwożono skład drzewa z okolicy – czyli tak zwana zwózka drzewa w dłużycy albo mniejszych klocach, do nabrzeży rzeki Orawy, odbywała się zimą i wczesną wiosną ... z reguły trwało do kwietnia. Drzewo zwożono na saniach lub wozach w zależności od warunków atmosferycznych. W przypadku sani długie kloce kładzione były odziemkiem do koni natomiast wierch spoczywał na drugich mniejszych sankach tzw. włókach.Na sanie wsuwano drzewo po pochyłym drągu.

Następnie zaczęto budować tratwy dostosowane do dalszego spławu (jaka była woda w rzece). Zwykle do Wagu płynęły pojedyncze pasy tzw. jedinki, w pobliżu ujścia gdzie Orawa wpada do Wagu łączono je po dwie albo cztery, albo i więcej w zależności jaki był poziom wody w rzece. Płynęły one w transportach kierowanych przez tzw. retmanów, którym podlegało po kilkudziesięciu flisaków. Retman wcześniej podpisywał umowę z kupcami, zazwyczaj żydowskimi, lub firmami zagranicznymi – węgierskimi lub austriackimi na dostawę drzewa do Budy i Pesztu. On był na tratwie „pierwszym po Bogu”, on też opłacał wszystkich podległych mu flisaków. Zwykle płynął na przedzie swoim czółnem i oznaczał miejsca, które należało koniecznie ominąć, aby nie osiąść na mieliźnie.
Flisacy nadawali tratwie kierunek specjalnymi wiosłami, zwanymi drygawkami, oraz wbijaniem w dno rzeki drewnianych palów, zwanych szrekami. Tratwy zatrzymywały się na noc w sprawdzonych miejscach.
Wtedy wystawiano straż, aby ustrzec tratwy i ludzi od rabusiów, których nie brakowało nigdzie. W czasie flisu na tratwie gotowano posiłki, dzień zaczynano i kończono modlitwą.

Słowo flisacy pochodzi od austriackiego, niemieckiego wyrazu flose, oznaczającego spław rzeczny. Odnosiło się więc do transportu różnych towarów drogą rzeczną, która była najtańsza. Przewożono w ten sposób głównie drewno, a następnie z coraz to większym rozwojem gospodarki folwarcznej zaczęto przewozić zboże. Tratwami przewożono także inne towary takie jak: smoła, sól, pokrycia dachowe oraz inny budulec przydatny do rozwoju miast.
Sam spław, jak już wspominałem, zaczynał się od zwózki drzewa na tzw. bindugi, czyli szeroki płaski, równy plac z szerokim dostępem do rzeki. Pilnującego porządku na bindudze nazywano bindużnym. Jego zadaniem było wyznaczenie miejsca na złożenia drzewa, nadanie numeru dla poszczególnych kloców oraz wydanie kwitu do wypłaty. Samą czynność przygotowania tratew nazywała się zbijacką. Często robotnicy i majstrowie z okolic Tvrdosina, Velicnej, wyposażeni w bosaki, kute kowalskie siekiery, piły i pucki z którymi udawali się do Twardoszyna, gdzie jako zbijacze brali się do rzetelnej roboty. Drzewo z bindugi spuszczane było do tzw. jazu, zakola na wodzie i tam następowało mocowanie powrozami całej tratwy. Następnie zbite tafle były wypuszczana z jazu do obory.

Pełty, pływające po Orawie, miały najczęściej ponad 18 stóp długości. W następnej kolejności przystępowano do „śrykowania”, czyli do montowania drągów służących do prostowania i zatrzymywania tratwy, zamontowania „drygawki” służącej za ster tratwy i założeniu paleniska, które zbite było w formie kwadratowej skrzyni wypełnionej ziemią lub piaskiem. Na koniec przystępowano do zbijania „budy”, tzn. czasowej siedziby na tratwie. Budowano nieraz oddzielne budy dla „prednika” czyli retmana i zastępcy. Niekiedy stawiana była „skarbówka”, większy barak zbijany z desek, w której przechowywano prowiant, narzędzia, księgi rachunkowe. Było tu miejsce dla kasjera, który miał tam łóżko i biurko do prowadzenia buchalterii.

Bardzo ważną sprawą było to, jakie drzewo spławiano. O ile z lekkim drzewem, czyli sosnowym czy świerkowym nie było żadnego kłopotu, gdyż pływało ono wyraźnie na powierzchni wody, to już olszyna tylko trochę wystawała nad taflę. Natomiast pod drzewo dębowe trzeba było koniecznie podkładać świerki, żeby utrzymać je na powierzchni. Gdyby tego nie uczyniono po prostu by namokło i utonęło. Nowych kandydatów na flisaka nazywano „frycami”. Fryc musi się wiele nauczyć, aby zyskać zaufanie i poparcie starszyzny flisackiej, która ostatecznie zgłosi retmanowi jego kandydaturę na flisaka.
Gdy tratwa dopływa do wspomnianego miejsca, na komendę retmana – „puszczaj śryki” – zatrzymuje się ją na poboczu rzeki. Fryc bez względu na pogodę rozbiera się i w asyście roześmianych i żartujących z niego flisaków, stąpając boso po oślizłych klocach tratwy, prowadzony jest na powróśle ze słomy na głowę tratwy (przód), gdzie czekają na niego retman i zasłużona starszyzna flisacka. Stając przed retmanem, jeden z flisaków wygłasza do niego mowę, w której podkreśla zasługi fryca, jakie zdobył od czasu bindugi (budowy tratwy) do chwili obecnej. Fryc prosi retmana o flisacki chrzest. Retman, wyrażając zgodę, zwraca się do flisaków, mówiąc: „czyńcie swoją powinność”.
Wówczas jeden ze starszych flisaków siada na pieńku i okrywszy płachtą klęczącego fryca, udziela mu tzn. spowiedzi, dając przy tym różne nauki i zachęcając do posłuszeństwa starszyźnie flisackiej itp. Następnie posadziwszy fryca na flisackiej skrzyni, flisacy „badają” go ze znajomości flisackiego rzemiosła (nazewnictwa poszczególnych elementów tratwy i ich przeznaczenia). Po tym smarują twarz adepta mułem rzecznym, nanosząc go pędzlem zrobionym z wiechcia słomy, a następnie golą fryca specjalnie na tę okazję wystruganą z odlatka deski brzytwą, a później czeszą drewnianym grzebieniem z gałęzi. Kolejna próba to wypicie mikstury, przykrej w smaku jak i zapachu – wody w której pływają małe rybki albo kijanki.. Z tego też powodu flisacy trzymają fryca za głowę i zatykają mu nos. Wyraz twarzy pijącego wzbudza powszechną wesołość całej załogi. Za każdą niechęć jeden ze starszych flisaków wymierza mu uderzenie wiosłem w tylną cześć ciała – „aby dobrze zapamiętał, że był frycowany”. Na koniec retman, który do tej pory, siedząc obserwował to wydarzenie, nabiera wody z rzeki i polewa głowę fryca, wymawiając słowa: „Ja ciebie chrzczę na flisaka”. Starszyzna w tym czasie wznosi nad głową chrzczonego bosaki i wiosła, a retman zdejmuje swój kapelusz i unosi go nad jego głowę. Zgodnie ze starym zwyczajem nowo ochrzczony flisak wkupuję się do grona starszyzny częstując kieliszkiem dobrego trunku najpierw retmana, który następnie napełnia kieliszek i podaje go nowemu flisakowi, składając mu okolicznościowe gratulacje. Ten z kolei podchodzi do każdego z obecnych częstując ich godnie.

Spław drzewa i zboża dawał dworakom i „retmanom” dobrobyt, natomiast flisakom, zwykle rekrutującym się z chłopów, zarobki wystarczające na zaspokojenie najpilniejszych potrzeb codziennego życia.
Flisacy pańszczyźniani byli w nieco odmiennej sytuacji. Wyżywienie zapewniał im właściciel. Składały się nań powszechne jadło – kasza, groch i chleb – jako podstawowe produkty żeglarskiej kuchni. Troskliwszy pan ze dworu dbał o to, żeby i „spyrki” – słoniny nie zabrakło jego sługom, wysyłanym na odleglejszy spław. „Słoniny na flis mają opatrować w ten czas najwięcej, kiedy żołądź i buk rodzi.
Kiedy rok tańszy, tedy więcej i wieprzków, i świniny na to chować, aby tego naprzyczyniać dla flisa ...”, ... z nakazem od Pana, czytamy w przykładowych dyspozycjach dla zarządcy folwarku.

Spływ rozpoczynał się wiosną i trwał do późnej jesieni. Każdorazowo na jeden spław, zwany ryzą, umowę z kupcem lub faktorem zawierał starszy w hierarchii, zwany retmanem. On też dobierał sobie flisaków i ponosił odpowiedzialność za cały transport, który nieraz odbywał się o głodzie i chłodzie, w ciężkim warunkach pogodowych i mozolnym trudzie.
Po powrocie do domu flisacy – chłopi otrzymywali symboliczne wynagrodzenie. Jego wysokość zależała od tego, czy spławiane towary sprzedane zostały korzystnie, i od dobrego humoru pana. Wynagrodzenie otrzymane za trzymiesięczną ciężką pracę wystarczyło wolnemu flisakowi na zakupienie 6 – 8 par butów lub dwóch kożuchów, a poddany pański musiał się zadowolić sumą pozwalającą kupić żonie ... 2 łokcie sukna. Co zaradniejsi i posiadający nieco gotówki w zanadrzu – prowadzili, legalnie lub nielegalnie, drobny handel na własny rachunek. Tą drogą dostawało się na wieś sporo wyrobów przemysłowych niezbędnych w gospodarstwie chłopskim. Nie zawsze tak ciężko zarobione pieniądze zdołał flisak dowieźć do domu. Na szlaku wędrówki czyhali na niego przeróżni rabusie. Podstępnie wciągali biedaka do wesołej kompanii, od czego flisak nie stronił, a po takiej zabawie nasz bohater cieszył się, że ... uszedł z życiem.