Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
WYSŁANY NA MISJĘ · Przez wierchy, doliny ...

Przez wierchy, doliny ...

Był rok 1737...
Michał Piton, najstarszy syn – szedł obok ojca swego – Mathiasa, który jak wiemy był bęsiem (nieślubnym synem) Jakuba i Mariki. Wpatrzeni w leśny dukt szli powoli, konie, prowadzone za uzdę szły obok. Było mocno pod górę, więc chcieli przyszanować swoje konie.

Tuż przy nogach – biegł wierny pies, białej rasy owczarek – Ostryś – zabrali go ze sobą, aby pilnował dobytku, a w razie niebezpieczeństwa ostrzegał przed niedźwiedziem, wilkami, albo rysiami, których pełno grasowało w tutejszej leśnej okolicy. Wracali z powrotem do Ratułowa, niedaleko od Czarnego Dunajca gdzie Mathias ożenił się do rodziny Molków i tam, założywszy rodzinę, osiadł na stałe.
W młodości był drwalem, flisakiem aby na koniec zostać – kupcem. Handlował suknem, które umiała wyrabiać jego matka Marika. Większość sukna skupował od rzemieślników z Czadcy i Jablonkova .
Na Orawie mieli swoją bliską rodzinę po kądzieli (ze strony matki Mariki), więc często ich odwiedzał, ale także przy okazji zostawiał u nich nadmiar sukna, którego nie zdążył w tygodniu sprzedać.
Na Orawie jablonkowskie sukno miało dobrą reputacje, było dobrze utkane, zbite ciasno, a w dotyku miękkie jak bawełna. Cieszyło się dużym uznaniem i zawsze niemal od ręki – znajdowało nabywcę.
Sytuacja taka spowodowała, że Mathias po kilku miesiącach zaczął zabierać sukno od swoich znajomych wytwórców i sprzedawać go z korzyścią dla siebie. Bywało tak, że nabywcy czekali kiedy się pojawi.
 
Dziś wracali (po odwiedzeniu rodzinnego miejsca) gdzie się wychował. Po drodze wstąpili do swojej przyrodniej siostry – Tekli i brata, Franciszka. Odwiedzili również grób matki, Marianny (Mariki), która zmarła parę miesięcy temu w wieku ponad 78 lat. Oni jednak nie mogli być na jej pogrzebie.

Po jednej stronie widoczne były wierchy Beskidów Kysuckich i Wielkiej Raczy, ze szczytem Muńcuła, po drugiej wierchy i przełęcz pod Oszusem. Ścieżka wytyczona przez okolicznych mieszkańców, rzadko uczęszczany szlak, błotnista po deszczach droga ... przez wierchy, doliny, przez gęsty świerkowy las.
Nie dawno właśnie minęli osadę – Cicha-Soblówka. Tereny, znane już w XV wieku, bowiem tędy przebiegał szlak handlowy na Orawę. Wieś, osada została założona przez pasterzy wołoskich. Początkowo nosiła nazwę Cicha, od przepływającego przez miejscowość potoku o tej samej nazwie.
Szli w kierunku miejscowości o nazwie – Erdutka, w południowej części Magury Orawskiej. Założona przez węgierskiego grafa – Erduty, stąd też pierwotna nazwa osady od tego nazwiska. W zasięgu oczu mieli wieś Breza, przez którą przepływa kręty, kamienisty potok Biela Orava.
Jak każdy z zamków tak i Erdutka, posiadała swoją legendę.

Ten zameczek, wraz z innymi miejscowościami, należał do grafa, który osadził tu swoją załogę na sposób niemieckich rycerzy – rabusiów; zaczęli wnet grasować po okolicy. Zamek stał się jedynie gniazdem dla rabusiów. Łotrostwa tych opryszków bardzo dokuczyły wszystkim.
Miejscowe legendy opowiadają o nieszczęsnych ofiarach opryszków, które kończyły żywot w lochach baszty, o porywanych przez rabusiów dziewczętach, o niezliczonych skarbach, które są ukryte w podziemnych korytarzach, no i naturalnie o duchach i strachach, które tu stale się ukazują.
Zdarzyło się tak, że drogą przejeżdżała jakaś matrona z córką oraz pocztem swojej służby. Rabusie wpadłszy na przejeżdżających, wymordowali broniącą się służbę. W czasie walki zabito ową matronę, a córkę jej przywieziono na zamek. Równocześnie z osady przyprowadzono dwie młode wiejskie dziewczyny. Wystraszone dziewoje znalazłszy się na pokojach w sztos pijanej szajki, a wiedząc co je czeka, wolały raczej śmierć ponieść, niż z hańbą iść przez życie.
Skończyło się na tym, że gdy jeden z pijanych dworzan rzucił się na przyprowadzoną córkę zamordowanej pani, ta momentalnie wyjąwszy spod narzutki sztylet utopiła go w piersiach napastnika, a potem sama – wyskoczyła przez otwarte okno ... w przepaść.
Za jej przykładem poszły dwie dzieweczki wiejskie. Wszystkie trzy poniosły śmierć na miejscu.
Od tego czasu stale, o godzinie w której poniosły śmierć, (miało to być krótko przed północą), ukazują się wspólnie na ruinach zamku, zawodzą żałośnie, wzywając pomocy i ratunku. Równocześnie gdzieś z ziemi dobywa się przeraźliwy krzyk, który ma wydawać ów napastnik, przebity sztyletem.
Czy tak rzeczywiście jest, nie wiemy – ale to pewne, że jęki i zawodzenie słychać tu po nocach, bo pozostałe ruiny, bez przesady, są siedliskiem puszczyków i sów.
Jadąc przez Orawę, podziwiali wielkie obszary lasów i pola na których pasły sie okazałe woły.

Za węgierskich czasów był w Lipnicy Wielkiej jarmark, zwany przez tutejszych kiermas. To właśnie po nim, w pierwszy poniedziałek po 2 sierpnia, albo po Nawiedzeniu Matki Boskiej, pasterze brali z domu juzynę i szli na pastwiska, gdzie palili watrzyska i organizowali różne wymyślne konkursy. Strzelali z bicza albo styrmali się (wspinali) na moja (wysoki okorowany słup umajony na szczycie gałązkami i wstążkami)...
Wolarze (pasterze wołów) – rozpalali wse watry, potem wszyscy razem do społu – budowali koliby. Pasterze ujkali na kobiety, które doiły krowy albo kozy i przy tym radośnie śpiewały.
Zwoływali się ku sobie za pomocą trombit, albo wolarskich rogów.
Rogi i drewniane trombity były od wieków instrumentami sygnałowymi, służącymi do przekazywania informacji na odległość, do zwoływania ludzi i trzody oraz ostrzegania o nadchodzących niebezpieczeństwach, odstraszania niedźwiedzi, często do grywania wieczorami przed szałasem. Trombitami posługiwali się także wolarze po południowej stronie Tatr, ale najwięcej na Orawie.

Przez Orawe biegł „Szlak solny” – zaczynał się w Podwilku, przez Danielki, Jabłonkę do Chyżnego i na Słowację. Wzdłuż trasy zachowały się XVIII-wieczne zabytkowe figury kamienne.
Dzwonniczki loretańskie – liczne na Orawie, rozrzucone po okolicznych pagórkach, które prócz roli sakralnej pełnią również społeczną. Według wierzenia chroniły przed burzą, miały wyłapywać pioruny stojąc oddalone od zwartej zabudowy domostw i przysiółków.
Babia Góra była ulubionym miejscem spotkań zbójników z całego Podtatrza. Tu ukrywali swe skarby w podziemnych piwnicach ... poznaczonych magicznymi znakami. Raz do roku, w Niedzielę Palmową, otchłanie te na czas podniesienia w lipnickim kościele, zawsze otwierają swe podwoje.
Tam suszą się zbójnickie dukaty... Aby jednak wejść do środka ukrytego zbójnickiego świata, trzeba znać tajemne zaklęcia, w przeciwnym razie można pozostać tam na wieki wieków.
Podobno spamiętali i znali je starzy wolarze i bacowie, którzy się pominęli, zabierając ze sobą tajemnice.

Zbójnickie skarby skusiły już niejednego. Ludzie ryzykując życiem, po nocy z łuczywami wchodzili we wszystkie szczeliny i szukali zrabowanego złota. Nikomu jednak nie udało się go wydobyć.
Do dziś wśród wielkolipniczan, krąży legenda o pewniej żądnej złota kobiecie. W Niedzielę Palmową wraz z niemowlęciem udała się na Babią Górę, weszła w szczelinę ... a ta zaczęła się zamykać. Kobieta uciekła, ale we wnętrzu zostało dziecko. Przez cały rok nieszczęsna czekała, aż czeluście ponownie się otworzą. Wyrwała z nich ledwie żywe maleństwo i uciekła. Już nie chciała dukatów! Zrozumiała, że nie ma nic cenniejszego na świecie niż własne, urodzone dziecko.
Legenda mówi, że malucha przez rok karmili zaklęci rycerze, śpiący we wnętrzu Królowej Beskidów, podobni do rycerzy z Giewontu, czekający na czas interwencji, gdy Polska znajdzie się w potrzebie.

Lipnica Mała – pierwsze wzmianki z 1609 roku. Założona przez sołtysa Jana Karla, przybyłego z osadnikami – zbiegami chłopskimi z okolic Żywca.
Podwilk – założona w 1585 roku przez Feliksa Wilczka i kilku osadników. Wilczkowie w 1674 roku zostali nobilitowani przez cesarza, ponoć za wspieranie katolicyzmu. Otrzymali dobra sołeckie z młynami i komornikami. We wsi można spotkać zabytkowe domy o wyglądzie małych dworków z naczółkowymi dachami i oknami o wycinanych futrynach.
Lipnica Wielka – pierwsze wzmianki pochodzą z 1606 roku. Dotyczą podziału hal i kontyngentu owiec przez Jerzego Thurzona dla orawskich wsi. Lipnica Wielka została założona na prawie wołoskim górskiej gospodarki pasterskiej, a jej pierwszym sołtysem był Michał Śmietana. Z powodu powstań i przemarszów wojsk wieki XVII i XVIII przyniosły jej duże zniszczenia.
W 1627 roku wybudowano tu pierwszą świątynię – zbór luterański, sto lat później przejęty przez katolików. Stał w miejscu obecnego cmentarza.
Podsarnie, nazwa od pierwszych sołtysów Sarnów. Osiedlili się oni w 1567 roku otrzymując przywilej „wolnizny” osiedlania się od magnata Franciszka Thurzo. W XVII wieku trwały tu wojny religijne. Wieś obroniła katolickie korzenie.
Harkabuz wieś z XVI wieku, pierwsi osiedleńcy to zbiedzy z majątku Mikołaja Zebrzydowskiego. Nazwa wsi pochodzi prawdopodobnie od węgierskiej nazwy broni „arkabuz”.
Bukowina Osiedle, najstarsza wioska na Orawie, z 1567 roku. W 1622 r. połączono ją z Podszklem. Ostoja polskości i katolicyzmu. Rządzona przez ród Bukowińskich, sołtysów, którzy otrzymali szlachectwo w 1673 roku.
Piekielnik. Dawno temu w orawskiej krainie żyła piękna dziewczyna. Uroda tej panny wszystkich wprawiała w zachwyt. Wielu zabiegało o jej miłość, lecz serce dziewczyny należało do młodego juhasa o imieniu Jasicek. Sława o urodzie Kasi, bo tak jej było na imię, dotarła nawet do mieszkającego w pobliżu Babiej Góry diabła. Diasek postanowił porwać pannę i uczynić z niej swoją żonę. Kasia była jednak bardzo pobożna, nosiła stale szkaplerzyk, przez co diabeł nie mógł się do niej zbliżyć.
Nastał w końcu dzień kiedy Kasia i Jasicek postanowili stanąć przed ołtarzem i złożyć przed Bogiem przysięgę wiecznej miłości. Kiedy diasek się o tym dowiedział – strasznie się rozezłościł i postanowił, że on nie może do tego dopuścić. W noc przed ślubem młodych zaczął zbierać po Babiej ogromne głazy. Chciał nimi zasypać i zburzyć świątynie, w której nazajutrz miała odbyć się ceremonia. Kiedy nazbierał już wystarczającą ilość skał postanowił wrócić i dokończyć zaplanowanego dzieła. Był już niemal u celu, kiedy noc się raptem skończyła. Zapiał pierwszy kur, a jak wiadomo diabły w promieniach słonecznych tracą swoje moce. Głazy z którymi leciał czart zrobiły się dla niego za ciężkie.
Runął z nimi na ziemię i przepadł gdzieś ... na zawsze!
Od tamtej pory w miejscu zdarzenia można oglądać kilkadziesiąt ogromnych skał porozrzucanych pośród lasów. Zaś osiedle w pobliżu którego leżą nazywane zostało przez ludzi – Piekielnikiem.

To z Babiej Góry, jak głoszą podania – prowadzi podziemny korytarz, wiodący wprost na dziedziniec kościoła w Robczycach po słowackiej stronie Orawy. To tędy, zbójnicy wychodzili na zbój, po którym wraz z łupami zapadali się we wnętrzu ziemi. Do dziś wejście do podziemnego chodnika ukryte jest tuż nad kosówką w pobliżu szczytu Diablika, pośród wielkich głazów obok granicy ze Słowacją.
Prawda historyczna jest jednak taka, że to tu zbierali się rzeczywiście, z dala od siedzib ludzkich, zbójnicy. Łatwiej było im się tu ukryć niż w Tatrach. Zresztą do dziś można znaleźć wyryte na głazach i skałach Babiej Góry zbójnickie magiczne znaki.

 

Z terenu Podtatrza, a konkretnie z Kościelisk-Polan, było kilku zbójników, którzy chodzali poza bucki, czyli zbójowali – na Luptowie, Orawie, które to dziedziny w tym czasie należały do Węgier.
Znani byli dobrzy chłopcy z rodu Matejów, Gadejów, Mocarnych, którzy odznaczali się wielką odwagą, zwinnością, oraz rzadko spotykaną siłą. Przez Dolinę Kościeliską, a dalej przez Tomanową Przełęcz prowadziła trasa na dawne Węgry (dziś Słowację), którą podróżowali kupcy i przemytnicy. Na trasie tej napadali na nich zbójnicy, o czym świadczą historyczne przekazy a także nazwy skał za którymi czyhali zbójnicy. Są to: Zbójnickie Okna, Zbójnicka Turnia, Zbójnicki Stół.

Od końca XVIII w. na Polanie Huciska w Dolinie Kościeliskiej, na dobre trwały prace górnicze i hutnicze. Wytapiano rudę, a gotową surówkę przewożono do Hamrów, do Kuźnic. Nazwa wzięła się od funkcjonujących tu na przełomie XVIII i XIX wieku kopalni rud żelaza Huciańskie Banie, znajdujących się w południowym zboczu Klinowej Czuby. W przeszłości Dolina Kościeliska była związana z przemysłem hutniczym. Srebro, miedź i antymon wydobywano tu już od końca XV wieku.
Legendy odnoszące się do późniejszych czasów głoszą także o płukaniu złota w Potoku Kościeliskim.
W Starych Kościeliskach była też kuźnia, chaty robotników, karczma, leśniczówka i mały kościółek dla robotników. Karczma stała na polanie przy mostku prowadzącym do Lodowych Źródeł i Bramy Kraszewskiego.

Największe prace górnicze w Tatrach prowadzone były w rejonie Ornaku, gdzie na początku XVI wieku znaleziono zasobne w miedź i srebro złoża. W latach 1502-1503 prace te wspierał finansowo król Aleksander Jagiellończyk. Eksploatacją kruszców w górnych partiach Doliny Kościeliskiej interesował się również król Zygmunt Stary, który do 1540 roku, jako jeden z gwarków, współfinansował prowadzone tamtejsze roboty górnicze. W okresie prac wydobywczych, górnicy wydrążyli 7 sztolni w Ornaczańskim Żlebie. Wtedy także powstała kopalnia „Na Kunsztach“, w której do pokładu rudy prowadził pionowo wydrążony szyb o głębokości kilkudziesięciu metrów.

Ponowne ożywienie prac górniczych w Tatrach nastąpiło w drugiej połowie XVIII wieku, za panowania Stanisława Augusta. Odnowiono wtedy stare kopalnie w rejonie Ornaku a także poszukiwano nowych złóż kruszców. W 1766 roku odkryto m.in. bogate pokłady rudy żelaza w Jaworzynie Łuszczkowej (Jaworzynce). Kopalnie i huty przyciągały rzesze ludzi chętnych do ciężkiej, ale popłatnej pracy. Wieść roznosiła się po całej Małopolsce i Śląsku. Potrzeba było fachowców, wozaków z końmi, taniej siły roboczej do drążenia w skale. Od Nowego Targu aż po Kraków i podalej rozesłano posłów, naganiaczy, którzy chodzili po karczmach, po kościołach, głosząc nowinę o nowych miejscach do pracy.

Szukając mocnych ludzi do huty, zachodzą do przydrożnej karczmy, gdzie zastali kilku ludzi. Tam napiwszy się i podjadłszy, wzięli kwartę wódki i zaczęli przytomnych częstować, rozpytując: czy nie widzieli, czy nie słyszeli gdzie takiego siłacza, co by podniósł im młyński kamień, który spadł z pułapu na młyn, co kamienie na mniejsze rozdrabnia a którego dziesięciu ludzi próbowało i nie dźwignie. Jeden z obecnych, człowiek bez ręki, powiada: jest — ja znam jednego chłopa, co go wołają Mocarny, on ma syna. Już teraz to rosły parobek. Będzie to temu ze dwadzieścia lat, jak ten jeszcze łażąc na czworakach po chałupie, gdy ja byłem już spory wyrostek i chciałem mu jakieś jego cacko wziąć, złapał mię za rękę i jakby kowal ją zdusił, ledwom ją oderwał. Potem gdy on wyrastał, to dziwne rzeczy wyrabiał — pomyślcie tylko sobie, co to za siła — drabiniasty wóz do siana, jedną ręką podnosił. Raz wszedł do karczmy i kazał sobie dać wódki. Żyd zapytał go, czy ma pieniądze? A gdy Mocarny na to nie odpowiedział, a Żyd wódki nie dawał, on wziął jedną kufę wódki pod lewą rękę, drugą pod prawą i począł wychodzić z karczmy, ale gdy go arendarz zatrzymał, jednym zamachem nogi tak trącił Żyda, że ten uderzywszy się o futrynę, zawalił ją i na sietniaka się zrobił.

Usłyszawszy o tym posłowie, nie szczędzili już żadnych wydatków; kupowali mu wódkę, piwo, miód, słoninę i wszystko, co było w karczmie, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka ów siłacz. Z razu ów chłop bez ręki, drożył się ze swoją tajemnicą; a potem powiedział, że ojciec siłacza to – Mocarny, tak na niego wołają – mieszka w Polanach.

Drobny śnieg ... pokrył cienką warstwa skład korzeni, wykarczowanych mozołem rąk w letniej porze, aby wyrwać z lasu kawałek po kawałku – uprawnej ziemi, przyczynić zagonek do ornego gruntu. Taki wyrobiony, wyrwany siłą własnych rąk skrawek ziemi, zasiewało się najpierw owsem, aby grunt się zawiązał, aby deszcz go nie spłukał w czasie letniej ulewy. Rokrocznie deszcze dawały się we znaki, tworząc osuwiska oraz urwiska. Trzeba sobie jakoś radzić. Tu ludzie muszą być twardzi.
Tutaj ... także zdarzała się pazerność, okrucieństwo, bezwzględność. Czasami nie istniały żadne ludzkie reguły. Ostoją tutejszej rzeczywistości jest śmiała wyobraźnia przeplatana z archipelagiem cnót.
To – co realnie niedopowiedziane, zostaje ubarwione tak, aby spojrzeć na „to” oczami tamtej epoki. Wojna, tragedia, miłość, rozłąka, w końcu emigracja; to wszystko co plącze rokrocznie ludzkie losy.
Zwykłe dni – szarego człowieka – co myśli, co czuje, co wspomina, o czym marzy, choć nie do końca jest przekonany, czy żyje we śnie, czy porusza się w świecie realnym? Myślę, że zdarzenia, przeplatane historią, próbują zawsze odbiorcę „oszukać” albo inaczej – powinny tak „oszukiwać”, żeby odbiorca chciał być tak „oszukiwany”. Patrząc na wszystko z niedowierzaniem – ale własnymi oczami, jako – na obraz kryjący w sobie bogactwo znaczeń, o które od dziś zabiegam aby przetrwało w pamięci!

Lata, mijają niczym krótkie chwile. Dziadowie, ojcowie, patrzą dziś na nas z zaświatów przez gołe gałęzie w nowej życiowej scenerii. Czasu ... nikt nigdy nie zdołał zatrzymać, choć niejeden by pragnął to uczynić.
Wciąż na świat przychodzą nowe pokolenia, które swoimi czynami piszą swoją znamienitą historię ...
I znów (niczym nasi przodkowie) oglądają swój szary – monopol „według własnego widzimisie”!
My, niczym wyrzutki społeczeństwa, przeskakujemy z głazu na głaz, aby stanąć na najwyższym.
Z lotu ptaka uwidzieć wielki pofałdowany krajobraz. Zwierzęta z dostojnego lasu, świszczą na nozdrzach wśród rzadkich drzew, patrzą na rzadką umiejętność dialogu. Uczą się prostej drogi do życiowej pokory.
Marszczymy brwi, bo nie chce nam się wierzyć w to, co widzimy. Nawet nie zastanawiając się co może być przyczyną tego wszystkiego? Siląc się na spokój, całe życie bywało ciężko trudno komukolwiek zaufać.
Ucieczka od bólu i uczuć – jest niemożliwa! Z drugiej jednak strony, gdyby nie było uczuć ani bólu, czymże byłoby ludzkie życie ... jedną wielką martwą plamą pośród oazy bez złudzenia i szumu drzew?

Gdzieś słychać siekiery wytrawnych drwali. Tam ptak nad przepaścią porusza skrzydłami uciekając, w panice krwawi. Ten krzew już nie urośnie bo wyrwano pod nim korzenie. Tam, wiatry halne królują. Tu podniebne prądy wiecznie ścierają się z sobą na graniach, stają się koszmarem nie do zniesienia. Nie dać się stłamsić w życiu, choć ono tylko czeka na to jak zaczniesz się użalać na przekór wszystkiemu. Powietrze jest tutaj rześkie bo deszcz rozbija się o skały. Smreki ocierają się w Reglu o siebie. Nawet słońce jest inne, bezwładnie opada w dół po grani, w dodatku nikt mu nie spieszy na ratunek.
Latem idąc z dłońmi wyciągniętymi do przodu rozgarniamy aksamit pięknych nocy. W ciemnościach plączą nam się wspomnienia ludzi i miejsca, gdy gwiazdy zaczynają śpiewać na głosy.
Deszcz dudni po dachu, długie ciche dni się wloką ociężałe, błądzą, tylko cisza planety odbija się od ścian. Poprzez lęk w sennym majaku oboje próbują żyć owładnięci chwilą, ciężko wspominają minione lata.
Ktoś kiedyś musi odejść, ale nikt nie wie jak zaplanować to w swoim kalendarzu.

Jeszcze tak dużo niewiadomych, nieodkrytych myśli krąży nad nami. Oplatają je lepkie pajęczyny.
Na dachu dwa gołębie rozmawiają ze sobą cierpliwie o miłości, półsłówkami, żeby świat nie usłyszał.
Nic nie trwa wiecznie, ich miłość też kiedyś zardzewieje, zostawiając po sobie gorzką rzeczywistość.
Nie wszyscy pójdą do nieba, bo droga tam zbyt daleka, nasze skrzydła podcięte i los się na nas wypiął.
Do piekła nie pójdziemy, schody tam wąskie, stamtąd nie ma powrotu, jak się raz tam trafi, po każdym zostanie popiół. Myślimy o tym trochę, aby zabić czas ... przy starej rozpadającej się kapliczce.
Gorąca jesień, na płocie wygrzewa się kot, siedzimy pod blaskiem dnia, nasze wnuki bawią się w tatę i mamę. Czas tak namieszał im w głowie. Niech się biją albo mówią do siebie ludzkim głosem .
Nasza rzeczywistość jest jak pożółkłe kartki. Czasami kłamię, ale akurat dziś nie mam wyrzutów sumienia.

Świat się zmienia, choć ludzie tego nie dostrzegają, radioaktywny postęp przyspiesza wszelkie działania.
Te same obrazy... Myśli ... Wspomnienia ... One nadal żyją ... Nigdy nie zginą ... pożółkłe kartki.