W rodzinach bywało dużo dzieci...
Przeciętnie po 6-7, bywało też po 12-15, albo i więcej. Potomstwo uważano za błogosławieństwo Boże. Kobiety, nie mające potomstwa, czuły się z tego powodu nieszczęśliwe. Ale też śmiertelność między dziećmi była wielka, zaledwie połowa odchowywała się, reszta wymierała najczęściej w niemowlęctwie, w pierwszych latach swojego życia wskutek niedostatecznej opieki i nieszczęśliwych wypadków, gdyż rodzice byli wtedy poza domem, w polu, na jarmarkach, a także wskutek słabego odżywiania, licznych chorób dziecięcych, oraz domowego sposobu leczenia.
Dzieci trzymane były przy piersi aż do ukończenia pierwszego roku życia, niekiedy dłużej, bo można było spotkać większe już dzieci – dwuletnie albo starsze, które biegały za matką i wołały: mama, cycy!
Poza tym często dawali dziecku do ssania tzw. mojdę – gałganek lniany, zawiniątko do którego włożono podrobione ziemniaki, kluskę jarcaną, moskal umoczony w mleku, a z braku mleka w jakiejkolwiek polewce. Mojdę taką dawali dziecku szczególnie wtedy, gdy matki nie było w domu albo była czymś ważnym zajęta. Służyło to zamiast dzisiejszej flaszki ze smoczkiem, która wtedy nie była znana. Karmiono także dzieci z łyżki, przy czym najpierw sami pokarm w ustach przeżuwali i tak go zmiękczali.
W domu dziecko spało w drewnianej kołysce na biegunach, którą się kołysało nocami, kiedy dziecko spać nie mogło, albo nad łóżkiem, u tragarza, z powały, zawieszano kołyskę na powrozach. Każda kołyska zawsze musiała być w zasięgu ręki. U biedniejszych zastępowały ją niecki. Kiedy szli do roboty w polu, brali z sobą dziecko i tam umieszczali je w płachcie uwiązanej na drążku założonym na dwóch palikach, wbitych w ziemię. Gdy płachta była duża i dziecko miało pod siebie pościelone, to leżało w niej prosto i wygodnie, ale kiedy podrosło, to leżało zgięte to mogło zgarbacieć. Więc z czasem takie trzymanie dziecka było zabronione.
W pierwszych miesiącach kąpali dziecko częściej, nawet dwa razy dziennie. Mówiono, że w kąpieli dziecko rośnie. Po uzyskaniu 4-5 miesięcy kąpali już tylko raz. Nie zmywali brudu na przodzie głowy, czyli na ciemieniu, w miejscu, gdzie schodzą się kości ciemieniowe z czołową, bo wierzyli, że przez zmywanie i uciskanie ciemienia, które do roku jest miękkie, dziecko mogłoby mieć wadliwą mowę. Dlatego na ciemieniu tworzyła się zawsze skorupa brudu, a niekiedy i wszy się zalęgały. Dopiero po roku, gdy ciemię stwardniało, delikatnie zmywali i rozmiękczali taki kołtun aby sama skorupa odpadała. Chociaż życie takiego niemowlęcia nigdy nie upływało w rozkoszach, uważano jednak czasy niemowlęctwa za najlepsze, mówiło się o nich zawsze z westchnieniem:
O Boze mój, Bozicku, nie bywało, jak przy cycku.
Jeść dali, spać dali, płakać nom wse zabroniali!
Dziecko, tak chłopiec jak i dziewczyna, gdy zaczęło chodzić, nie nosiło żadnego innego okrycia oprócz lnianej zgrzebnej koszuli, długiej po kostki. Tak było ubierane mniej więcej do 6, a czasem do 10 roku życia, zarówno w lecie i w zimie, w takiej koszuli chodziło i spało. Nie znało przy tym obuwia ani nakrycia głowy dla dzieci. W zimie, gdy takie mniejsze dzieci z konieczności musiały siedzieć w domu, były niespokojne, dokuczały bądź zawadzały w izbie, rodzice wyganiali je na piec za karę.
Ilekroć do domu zeszli się znajomi na posiady, albo przyszedł jakiś niecodzienny gość, na przykład ksiądz po kolędzie czy przysiężny od wójta z okazem, wtedy dzieci, jak na komendę, uciekały za piec, albo chowały się pod łóżko i stamtąd wyglądały na izbę, przypatrując się ukradkiem przybyłym w gości. Dzieci przeważnie bywały niedomyte, rozczochrane, o uczesaniu ich bowiem nikt nie myślał, przy tym były nieśmiałe i bały się obcych.
W większości wsi nie było jeszcze szkół, więc w wychowaniu nie mogło być mowy o nauce szkolnej.
Jednak rodzice bardzo dbali o to, ażeby dzieci przyzwyczaić zawczasu do roboty, żeby były pracowite próżniactwa nie lubili, mówiąc, że gdzie nie ma roboty, tam niema co jeść i odzienia brakuje. Tam jest bieda. Więc dziecko, skoro tylko trochę podrosło, musiało mieć zajęcie, było używane do pasania owiec, pilnowania gęsi, do bawienia młodszego rodzeństwa. Nie było wałęsania się ani brojenia!
Starsi uważali takie próżniaczenie za złe i niemoralne, dzieci od małego gonili do roboty. U chudobniejszych, gdy tylko co odrosły, oddawali je zawczasu na służbę. Przyuczali dzieci do takich robót, jakie sami znali najlepiej; gdy ojciec był jakimś tam rzemieślnikiem wsiowym, to i syna do tego rzemiosła od małego sposobił.
Nie znaczy to jednak, że dzieci chłopskie nigdy się razem nie bawiły – chociaż miały one z pewnością znacznie mniej czasu na swawole niż dzieci z innych, zamożniejszych warstw społecznych. Kiedy znajdywano chwilę czasu na zabawę, starano się ją wykorzystać jak najlepiej, jak najwięcej „użyć tej wolności”, bo nie wiadomo było, kiedy znów ponownie będzie na nią pora.
W jednych ze wspomnień zasłyszanych od babki, która tak mówiła o swoim szczęściu z dzieciństwa, kiedy po skończonych obowiązkach domowych dziecko mogło pójść się nareszcie pobawić :
(... ) ile to radości bywało, jak mi mama pozwoliła polecieć się bawić! Nie wiedziałam, co mam robić, czy bawić się w domu sama lalkami z gałganów, czy iść do sąsiadów i tam się bawić z rówieśnikami w chowanego, czy tylko po prostu skakać z radością i ganiać?
Wszystkie dzieci z całego sąsiedzkiego otoczenia bywały jednym wielkim rodzeństwem, w długich, zasmarkanych od wycierania nosów do rękawów koszulach, bez gaci, boso latających po cudzych ogrodach i bawiących się z przyjemnością w chowanego.
Dorośli, niemal zawsze zajęci swoimi codziennymi obowiązkami, ciężką pracą w polu, gospodarstwie i obejściu, niewiele czasu poświęcali własnym dzieciom. Ci nieco starsi, często towarzyszyli im w pracy, codziennych zajęciach, początkowo obserwując, z czasem pomagając ... a później wyręczając rodziców w części wykonywanych obowiązków.
( ...) Adam Bień, napisał w swoich wspomnieniach z dzieciństwa: „Wywodziłem się z domu, w którym widziałem tylko ubóstwo i pracę. Nie było w nim zabawy ani żartów. Rodzice nie bawili się z nam, byli zbyt poważni i zapracowani, zbyt wielki dystans dzielił ich od nas -- dzieci”
Najmłodsi pozostawiani byli zwykle samym sobie, zaś ich zabaw nikt z dorosłych nie nadzorował.
„Nigdy człowiek nie doznał pieszczot od matki lub ojca, nawet w święto – czytamy w jednych ze wspomnień ... – bo nie było na to czasu, a choćby była chwila oddechu, to rodzice tego nie doceniali i uważali, że rozpieszczanie dla dzieci niepotrzebne. Jedynym moim rozweseleniem był czas, kiedy człowiek wyszedł na drogę i zbiegła się nas gromadka okolicznych dzieci, wtenczas się zabawiało razem, grając w konika, w gonitwę, w zająca.
Gdy nadchodziło lato, moja matka szła do pracy, a ja żem musiał się z moim małym bratem bawić i na niego uważać, aby nie wpadł do rwącego potoku, który się niedaleko od naszego domu znajdował, i też żem musiał na mojego brata uważać, aby sukni nie powalał i żeby czasem wóz jakiś na niego nie najechał”
„Obaj z Józkiem mieliśmy bujną fantazję. Odtwarzaliśmy w zabawie gospodarstwo ojcowe: dom, stajnię, zagrodę, pole, łąkę – wszystko nakreślone palcem, albo patykiem na wilgotnym, ciemnym błocie podwórza. Mieliśmy oczywiście konie, krowy, owce, wozy … boso, z nogawkami zawiniętymi do kolan, myszkowaliśmy po podwórzu, ogrodzie, po stodołach, stajniach, po gnojach, po kałużach – po nieprzeliczonych zakamarkach. Wspinaliśmy się na wiązy, wierzby, jabłonie, gruszkę, po drabinie, albo i bez drabiny”.
Pamiętam swoje dzieciństwo, co prawda miało ono miejsce ponad 100 lat później, od tych wyżej opisanych, ale niezbyt wiele się różniło od wspomnianego powyżej. Latem zastawialiśmy tamy (boniory) do kąpania się, tartak też hulał na potoku, na niby – elektrownia na torpedo, była także „nasza karczma” w której stały flaszki wypełnione wodą. Wspinaliśmy się na najwyższą w okolicy jodłę, aby zrzucić z wierzchołka wronie gniazdo.
Skakanie z (przyłazu) do sterty słomy, której zawsze było najwięcej po młockach.
Największą atrakcją było jednak wspinanie się po drabinie opartej o dach spadzistego domu, kiedy wymieniało się zetlałe od słońca i niepogód gonty, będące w górach pospolitym pokryciem dachowym.
Wyścigi z jagniętami, jazdę na baranie, trzymając się za wełnę, albo za rogi, mocowanie się z kolegami za bary, kto kogo z nóg powali – kto będzie w okolicy najmocniejszy itp.
Tematyka zabaw dziecięcych była różnorodna, najczęściej jednak naśladowaliśmy zajęcia i czynności dorosłych oraz sytuacje zaobserwowane w najbliższym otoczeniu – w chacie, na podwórku czy wśród naszych sąsiadów. Podczas zabaw odwzorowywaliśmy życie codzienne wioski, zarówno związane z pracą, jak i rozrywkami, a także obyczajami i obrzędami panującymi wśród ludu wiejskiego.
Tańczyliśmy w depachy ze snopkami, bo bawiliśmy się w wesele, na jarmark szliśmy coś kupić, w ogóle – zawsze naśladowaliśmy starszych i tak „młodszym” dzieciństwo szło.
Chłopcy bawili się w gospodarstwo, polowania, bitwy, dziewczynki zaś naśladowały matki, bawiąc się garnuszkami – gotowały, pichciły, karmiły swoje gałgankowe lalki. Błotniste kałuże służyły do „robienia masła” – dzieci bosymi stopami rozdeptywały błoto, brudząc najczęściej odzież i siebie nawzajem. Z błota lepiono różnorodne figurki, budowle i fortyfikacje. Pyszna to była zabawa, mimo, że kończyła się w domu niezbyt przyjemnie, dostawało się bęcki za pobrudzone niemiłosiernie ubranka i ciała.
Chaty chłopskie, były wyśmienitymi miejscami zabaw dziecinnych. Najmłodsi większość czasu spędzali w domu. Podczas jesieni i zimy, albo na tzw. przednówku, kiedy chłód panujący na zewnątrz nie pozwalał na zabawy na polu czy pastwisku. Dzieci, nie posiadając często właściwego odzienia ani obuwia, cały ten okres chłodów spędzały przeważnie w chałupie. Strugali scyzorykiem przeróżne figurki, piszczałki.
Niewątpliwie najbardziej oczekiwaną rozrywką i urozmaiceniem nieco wolnego od obowiązków czasu, w jesienno-zimowe długie wieczory – były tzw. wieczorne posiady – opowieści i bajania.
Szczególnie często snuli je wiekowi członkowie rodzin ze społeczności sąsiedzkiej, którzy jak mawiano, wiele widzieli, wiele słyszeli ... i „z niejednego pieca chleb jedli”.
Tematyka takich opowieści była bardzo różnorodna, szczególnie jednak często dotyczyły one historii związanych z najbliższą okolicą, ważnymi wydarzeniami z dziejów tego regionu, wsi czy rodziny.
Wiele opowiadań czerpano z ludowych podań i legend, adoptując je do chwili obecnej.
Nie brakowało także, słuchanych z zapartym tchem przez dzieci historii o diabłach, czarownicach, upiorach, strzygach, topielcach, widmach, zbójnikach, niektóre z tych opowieści najmłodsi wykorzystywali następnie w swoich dziecięcych zabawach.
Ulubioną rozrywką nie tylko młodzieży ale i osób starszych obojga płci były gry: w ciuciubabkę, w łapy, w dupki, w liszka – chodzi lisek ... Ale największą popularnością cieszyły się zagadki, których tysiące krążyło wśród wszystkich warstw społeczeństwa.
Dla przykładu przytoczę kilka zagadek, które spamiętałem.
1.Jechał sobie chłop drogą i napotkawszy pasącego owce bacę zapytał go, ile ma w stadzie owiec?
A mądry baca odrzekł: gdy jedna owca przebieży z mojego stada do sąsiadowego, to mamy obydwa równą liczbę, a gdy od niego przebieży do mnie, to ja mam trzykroć tyle co on.
Ile więc miał pierwszy a ile drugi? – – – – Pytany miał 5 a ten drugi 3.
2. Co Bóg ma, a czego nie ma? – – – – Bóg ma wszystko, ale równego sobie nie ma.
3. Kto o nią dba, ten jej nie ma, a kto o nią nie dba, ten ją ma. – – – – (Pajęczyna).
4. W lesie bywało, liście miewało, a teraz nosi duszę i ciało. – – – – (Kołyska).
5, Święta była, święta jest, a w Niebie nie była i nie będzie. – – – – (Ziemia).
6. Który święty ma troje uszu? – – – – Święty Florian, bo ma dwoje uszu własnych, a trzecie u dzbana z wodą, którą gasi pożar.
7. Dwaj synowie i dwaj ojce, kiedy byli na łowach w lesie, zastrzelili trzy zające, a każdy po jednym niesie? – – – – (Było ich trzech: dziadek, syn i wnuk).
9. Cztery ćwierci dobrej miary w nowy worek wysuł stary. – – – – (Nowy Rok i cztery kwartały).
10. Co to za matka, co nie jest matką? Co to za siostra, co nie jest siostrą?
Co to za ojciec, co nie jest ojcem? Co to za brat, co nie jest bratem? – – – – (Zakonnice i zakonnicy).
Na weselach, na chrzcinach i różnych zabawach bywały zakłady o to, kto silniejszy, wytrzymalszy, kto potrafi więcej zjeść, wypić, i t.p. Zakładano się zawsze o wódkę, kto przegrał, stawiał albo płacił.
Niejaki Władek Kościerz, założył się na chrzcinach, że wypije pół kopy surowych jaj. Gdy mu tyle jaj dostarczono, natłukł jedno za drugim, przy czym naśladował głos kury: ko –ko –ko – ko i wychylał, aż wypił wszystkie 30 jaj. I nikt nie usłyszał, żeby mu to kiedykolwiek zaszkodziło na zdrowiu.
Skoro jesteśmy przy temacie zabaw, warto jeszcze wspomnieć zabawy pastwiskowe, które miewały miejsce przy pasieniu owiec, krów czy gęsi.
Przed stu, a nawet przed pięćdziesięciu laty dzieci nie miewały dylematów związanych z kwestią „w co i czym się bawić”, znały bowiem dziesiątki przeróżnych gier i zabaw nie wymagających żadnych rekwizytów, takich w których wykorzystywano łatwo dostępne przedmioty: patyk, kamyk, sznurek, własną czapkę lub chusteczkę.
Zabawy dzieci ze wsi zawsze odbywały się niejako – „na marginesie” obowiązków gospodarskich. Przypomnijmy sobie kilka takich zabaw choćby z naszego dzieciństwa, albo wspomnień dziadków albo rodziców: Piekło – niebo. Potrzeba było starego dyszla od wozu lub innego dłuższego drąga, albo powalonej wokoło pastwiska smrekowej żerdzi. Żerdź kładziono na wysokości 20–30cm od ziemi, czyli praktycznie na wysokości kolan na dwóch przeciwległych kamieniach, zaś chłopcy ustawiali się po obu stronach żerdzi. Każdy uczestnik zabawy musiał przejść po dyszlu, albo żerdzi „stópkami”, czyli stawiając stopy jedną tuż przed drugą. Podczas owego „spaceru” nie wolno było stąpnąć na ziemię poza kijem, ani też roześmiać się, choć inni stroili przed idącym komiczne miny i szczypali go po nogach.
Kto przeszedł całą „trasę” bez błędu i z powagą, zostawał „Aniołem”, kto skusił, zaliczał się do „Diabłów”. Po takiej selekcji „Anioły”, których zazwyczaj było mniej, dzieliły „Diabły” między siebie, a następnie urządzały im „wykupowanie się z piekła” według własnych pomysłów: np. „Anioł” rozkazywał „Diabłowi”, by ten podniósł zębami z ziemi rzucony daleko patyk i „zaaportował go” skacząc na jednej nodze, albo aby „obwiózł” go na plecach poruszając się na czworakach wokół pasterskiego ogniska itp.
W opisanej powyżej a także licznych innych podobnych grach i zabawach wiejskich chłopców, należało wykazać się przede wszystkim sprytem, zręcznością, refleksem, a nawet odpornością na ból fizyczny, przy tym zaś ważniejszą rzeczą było „nie przegrać” niż „wygrać”. Zwycięzca bowiem musiał najczęściej zadowolić się samą satysfakcją, podczas gdy przegranych zawsze „karano”– ręcznie dostawali po zadku, po łapach, niekiedy batem po grzbiecie – albo musieli ponieść inne wymyślone tortury.
Zasada taka nie towarzyszyła zabawom dziewcząt – gęsiarek, które przed rozpoczęciem jakiejś gry przygotowywały „nagrodę” dla indywidualnej triumfatorki lub zwycięskiej grupy (najczęściej było to „coś do zjedzenia”: jabłko, leśne owoce, kromka chleba, kawałek sera).
Dziewczynki i chłopcy na wiejskich pastwiskach bawili się, jak wskazują na to przytoczone przykłady, zazwyczaj osobno. Do nielicznych „zabaw koedukacyjnych” należał – Wilk i gąski …
Na wstępie tej zabawy dokonywano podziału ról: najsilniejszy chłopiec zostawał „Wilkiem”, najwyższa dziewczyna „Matką”, właścicielką stada „Gąsek” tworzonego przez resztę dzieci. „Gąski” w gromadzie stawały naprzeciwko „Matki” w znacznej od niej odległości. „Wilk” zajmował miejsce w połowie drogi między nimi, po czym następował taki oto dialog:
Wilk: chce mi sie mięsa!
Matka: na żaby do lasa!
Wilk: chce mi sie oleju!
Matka: na żaby, złodzieju!
Matka do gąsek: gul, gul, do chałupy, gąski moje!
Gąski chórem: kiej się wilka boimy!
Matka: a kanyz on?
Gąski: za płotem!
Matka: a co robi?
Gąski: kota łupi!
Matka: a co pije?
Gąski: pomyje!
Matka: a co jesce?
Gąski: kwaśnice!
Matka i Gąski do Wilka: Gońze, nos Wilku, goń!
Po tym okrzyku – „Gąski” biegły co sił przed siebie, a „Wilk” starał się którąś łapać. „Gąska”, która dobiegła do „Matki” i dotknęła jej ramienia, była już bezpieczna, natomiast złapana stawała się „Wilkiem” i już razem w następnej odsłonie zabawy także polowała na „Gąski”. Cały cykl, łącznie z dialogiem, powtarzał się do wyłapania wszystkich „Gęsi”.
Chętnie bawiono się w Bystre oczka. Dziewczynki siadały półkolem. Trzy spośród nich, które ochotniczo zgłosiły się do rywalizacji o tytuł najbardziej spostrzegawczej, stawały na środku i bacznie przyglądały się wszystkim koleżankom przez czas, w jakim cała grupa odliczała głośno do pięćdziesięciu. Później „obserwatorki” wychodziły, zaś pozostałe dziewczęta dokonywały zmian w wyglądzie swego grona ... od pięciu do dziesięciu zmian: np. dwie zamieniały się miejscami, któraś rozwiązywała sznurowadło trzewika, inna przerzucała warkocz z pleców na ramię, następna krzyżowała ręce na piersiach lub kładła na kolanach chusteczkę itp. „Obserwatorki” pojawiały się w pokoju kolejno i uprzedzone o ilości przeprowadzonych zmian miały za zadanie szybko je zauważyć i wskazać.
Zwyciężczyni, która odnalazła wszystkie przemiany lub wskazała ich najwięcej, otrzymywała nagrodę: np. rodzaj kotylionu – przypięty jej uroczyście przez organizatorkę zabawy do fartuszka – nosiła go następnie z dumą do samego końca dnia.
Niekiedy również nagrodami były fanty. Fantami takimi bywały zazwyczaj różne drobiazgi osobiste, jak kolorowe wstążki, chusteczki, kołnierzyki, spinki do włosów, grzebyki, ozdobne breloki itp.; składano je wszystkie w jednym miejscu pod przykryciem.
Osoba prowadząca wykupywanie wybierała „po omacku” jeden z przedmiotów i nie pokazując go pytała: „Co ma zrobić ta, której fant trzymam?” ... po czym padały bardziej lub mniej oryginalne propozycje. Czasem można było odzyskać fant po recytacji wiersza albo występie wokalnym.
Niekiedy zadania okazywały się ciekawsze i dowcipniejsze. Wykupującej fant kazano na przykład „roznosić plotki”, a wówczas musiała każdej koleżance powiedzieć „jedną wiadomość – prawdziwą” i „jedną wiadomość – fałszywą”.
Odbywało się „dzielenie podarków”: delikwentce, zawiązywano oczy i wskazując rozmaite przedmioty w pokoju pytano ... komu je ofiaruje i w jakim celu? Przy tej okazji zdarzało się wiele śmiechu, gdy np. wskazaną rzeczą było krzesło, a wykupująca mówiła, że przeznacza tę rzecz „dla Zosi do ozdoby sukni”.
Innym razem polecano wykupującej fant dziewczynce, aby z zasłoniętymi oczyma przeszła od ściany do ściany pokoju – omijając po drodze kilka wcześniej ustawionych na trasie przejścia krzeseł. Gdy jednak założono takiej osobie opaskę na oczy, krzesła szybko i cicho były uprzątane, a wszystkie dziewczęta miały uciechę obserwując, jak ich koleżanka radzi sobie z nieistniejącymi przeszkodami.
Wiejskie zabawy...
U niektórych w ogóle ich przecież nie było, a to co było kiedyś...
– Ty, synku – tak tego nie zrozumiesz, bo dziś dla ciebie Polany, to wioska pod Tatrami. A to co opisane, to było kiedyś, kiedyś!
Teraz tu się, po prostu, żyje. Nie za szybko, trochę biednie, ale jednak się jakoś żyje.
To miejsce do życia, a nie do oglądania i gadania o jakieś przeszłości.
W ogóle to, co się wtedy działo, to było jedno wielkie upokorzenie dla dzieci tam żyjących, bo takim opowiadaniem to ty tato – przeszłości ani przyszłości nie zmienisz. (Syn, Kuba, lat 19) ...
Przekleństwem dla młodych nie jest przeszłość, ale codzienne problemy.
Prawdę mówiąc, przeszłość dziś mało kogo obchodzi, ale wtedy ta biedna wieś pod Giewontem, to miejsce było przeklęte. Młodzi stąd uciekali, a spora część tych, którym się nie udało, upadła. Najpierw przeistaczała się nuda, poczucie beznadziei związane z brakiem pracy i jakichkolwiek szans na rozwój, później – bójki, bezsens, kradzieże – kilku poszło siedzieć do Sącza.
Wiele zależy od miejsca, w którym się żyje.
Opowiem ci o Jędrzku.
Nie był zły, chyba że złem nazwiemy nieumiejętność radzenia sobie z problemami. Zaczęło się od kłótni z ojcem. Ojciec był alkoholikiem i bił matkę. Jędrek, jako najstarszy zajmował się gospodarstwem, opiekował się młodszym rodzeństwem i bronił matki. Aż w pewnym momencie też się zaczął wdawać w dziwne historie.
Miał z innym kolegą sprawę za kradzież z rozbojem, a po tamtej kłótni z ojcem doszły jeszcze emocje. Szukał odskoczni od tych wszystkich problemów. Chciał się zmienić, ale i on wciągnął się w alkohol i nie mógł bez niego wytrzymać. Chciał stąd uciec od tutejszych ludzi, zamieszkać w Krakowie.
Nie wyszło, popełnił samobójstwo.