Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
Z OJCA NA SYNA · Domowe ognisko ...

Domowe ognisko ...

Najczęściej chałupka, była to jednoizbowa mieszkalna koliba, zbudowana z ociosanych okrąglaków świerkowego albo jodłowego drewna, zgrabnie połączonych na węgły z przystającą sienią i komorą. Izba z małymi bezpiecznymi oknami, całość ocapiona spadzistą strzechą, kryta odlatkami, inaczej odskórkami z desek (jako tartaczny uboczny produkt przy cięciu desek). Węgły wystawały na zewnątrz. Niekiedy chałupy bywały kryte łupanym gontem, zaś stajnie stojące obok, kryło się odskórkami.
Zamiast podłogi w chacie bywało klepisko udeptane z gliny, co jakiś czas posypywane sieczką, albo pociętą na drobno jedliną. W niektórych bogatszych chałupach na podłodze dało się zobaczyć tzw. foszty – czyli podłogi z desek ułożonych ciasno obok siebie. Ściany i piec, aby rozjaśnić mrok w chatach, były bielone wapnem, chociaż nie wszędzie, nie w każdym domu tak praktykowano.

Chłopi, drzewo do opału pobierali z okolicznych lasów, jak dawniej (bezpłatnie) mogli brać tylko za pozwoleniem leśnych, którzy to pilnowali dobytku pańskiego, ale tylko suche gałęzie, spadłe albo pozostałe ze ściętych drzew, cienkie podsuszki ... słowem – to co nie dało się użyć na drzewo – sągowe. Brali też z wyrębów – grabarkę, tj. drobne gałązki, trzaski, szyszki, czym palili w piecach.
Ale, drzewo takie wydawane było w ciągu tygodnia tylko w oznaczone dnie, trzeba go było więc szukać i zbierać po lesie, żeby naładować furę. Na furę, niewiele dało się ułożyć, gdyż wozy były kiepskie, droga ciężka, konie słabsze niż dzisiejsze, bo nie dostawały dość owsa, więc – taka fura opału wystarczała mniej więcej na dwa tygodnie. Czyli do roku trza było jeździć około 25 razy aby zabezpieczyć się w drzewo z lasu.

W kącie izby, stał duży piec z kamienia, który spełniał wiele pożytecznych funkcji: ogrzewał izbę, w nim piekło się chleb i gotowało posiłki, na nim to wygodnie spało się w zimie – niekiedy czworo dzieci. Każdy z domowników, ilekroć czuł się niezdrowym, albo zbierały go dreszcze, wyłaził na piec, żeby ... tam się wyleżeć, wygrzać, wyrzucić ze siebie chorości.
Niekiedy suszyło się tam owies do mielenia w żarnach, zaś pod piecem zimowały kury, jagnięta i cielęta.
Obok pieca stał pniak kłotek -- do rąbania drewna -- oraz przybory do obsługi pieca, takie jak: kociuba -- rodzaj pogrzebacza, wiłki ˜˜– urządzenie do wstawiania i wystawiania garnków z pieca, czepidło – uchwyt na długim trzonku, jak od patelni, używane przy pieczeniu moskali, aby głębiej do pieca sięgnąć, wymiatac – miotełka do wymiatania popiołu z pieca. Wszystkie metalowe części przyborów do pieca wykonywał zazwyczaj miejscowy kowal, zaś obsadzał na długie trzonki przeważnie sam gospodarz. Najważniejszym podręcznym przyborem piecowym, była kociuba, a niekiedy jadwiga, bo oprócz szturchania we wnętrzu pieca, była bardzo przydatna gaździnie do obrony przed psami albo innymi napastnikami, kiedy wieczorem wybierała się do sąsiadek na babskie plotki.
W przeciwnym do pieca rogu izby stał duży i ciężki, zbity z desek stół, obok stołu – masywne ławy. Na ścianie wisiały ukośnie zawieszone obrazy świętych, za nimi wetknięte: palma wielkanocna, święcone ziele i gromnica. Oprócz tego w izbie często stała stępa do tłuczenia siemienia na olej.
Najczęściej było jedno, lub dwa łóżka tzw. wyrka z siennikami wypchanymi owsianą słomą. Bez względu na wielkość rodziny spali na nich dziadkowie oraz rodzice z najmłodszymi dziećmi.
Pod łóżkami skrywane były dodatkowe tzw. pościółki, które wyciągało się na noc do spania, przeważnie – kiedy w domu była liczniejsza rodzina. Latem, spało się w sianie na strychu, była to największa frajda dla dziewcząt i kawalerów.

Zwykle, pod ścianą w widocznym miejscu izby stał kufer – malowana skrzynia na wiano – dar posażny gospodyni domu, w którym przechowywana była odświętna garderoba.
Oprócz tego w izbie były jeszcze takie przedmioty jak: warcula – kołowrotek, krosna tkackie, rafy do lnu, drewniane wiadra oraz nosidła na wodę, cebrzyk, półka na naczynia kuchenne, żeliwne garnki, gliniane miski, drewniane łyżki, rogalki, różne foremki do ciasta. Garnki ze strawą do gotowania przystawiane były do ognia albo stawiane wśród ognia, jeśli się chciało gotowanie przyśpieszyć, tu i ówdzie były w tym celu używane dymarki, czyli żelazne podstawki pod garnki.
Pod powałą (sufitem) wisiała żerdź, na której gromadzono ubrania robocze i inne rzeczy codziennego użytku. Pierzyny i poduszki były tylko po zamożniejszych i porządniejszych domach chłopskich, u biedniejszych przeważnie ich nie było.
Domownicy nakrywali się na noc, stosownie do pory roku, kożuchami, cuchami, odziewackami albo derkami robionymi na krosnach z podartych szmat, słowem tym, w czym za dnia chodzili. Dzieciom i służbie, co sypiali na piecu lub zapiecku i mieli ciepło od pieca wystarczało lichsze nakrycie.
Łóżka najczęściej stały z nocy rozbebeszone, co się zresztą i u teraźniejszych gospodyń trafia, jeżeli która z natury niedbała ... Tylko dbalsze gaździnki zaścielały je na dzień. Upodobanie w tym ciągle się jednak podnosiło. Ładna pościel stawała się chlubą każdej starannej gospodyni, która ... przewietrzając ją w pogodne dni, wynosiła na płot swoje pierzyny, poduszki, zagłówki ... chciała je zarazem pokazać otoczeniu – poszczycić się nimi przez sąsiadkami.

Do oświetlenia izby używano smolnego łuczywa, gdzieniegdzie stał kaganek na łój, w późniejszych latach do oświetlenia służyła – naftowa lampa. Posiłki spożywano wspólnie z jednej dużej glinianej miski. Jeśli ktoś z domowników znalazł kawałek skwarka, to przekazywał go zawsze najmłodszemu dziecku.
Gdy przypadkiem komuś wypadł z ręki chleb i spadł na podłogę, to musiał go podnieść, pocałować i zjeść z szacunkiem. Za okrasę służył olej lniany, albo owczy łój, świńskie sadło, rzadko kiedy spyrka (słonina).
Chleb, albo moskole (moskale) pieczono co dwa tygodnie z dodatkiem gruli (kartofli), aby długo były świeże. Mięso spożywano tylko na święta i to zwykle w okresie zimowym, bo w lecie były trudności z jego przechowywaniem. Przy spożywaniu mięsa obowiązywała zasada, że „mięso się je godnie”.

Przy wszelkiego rodzaju chorobach, kierowano się zawsze spartańską zasadą, „choroba sama przyszła ... to i sama musi odejść”. Jeśli ta zasada się nie spełniła, to usprawiedliwiano ją „Wolą Bożą”. Widocznie tak musiało być! W każdej rodzinie do leczenia były zawsze zapasy różnych suszonych ziół, z których robiono napary do picia, płukania, smarowania i okładów.
Na bóle zębów stosowano „kadzenie zielem albo żucie mięty”. Zabieg prosty i podobno skuteczny. Do naczynia, kładło się rozżarzone węgle z pieca, na które sypało się pokruszone święcone ziele. Dym wdychało się otwartymi ustami przy szczelnie okrytej płachtą głowie.

W lecie utrapieniem mieszkańców chłopskiej izby były muchy, z którymi walczyli (bez większych rezultatów) wszyscy członkowie rodziny. Drzwi i okna izby musiały być zawsze szczelnie zamknięte. Przynajmniej dwa razy dziennie, domownicy gałęziami wypędzali muchy z izby, przez otwarte drzwi. Oprócz tego muchy truło się muchomorami albo topiło w muchołapkach.
Mimo tych zabiegów, much było zawsze bardzo dużo i skutecznie budziły domowników ... o świcie.

Podstawowym materiałem na odzież było płótno i sukno, utkane w zimie przez gospodynie na domowych krosnach. Ubrania „kościelne” szył krawiec, a pozostałą garderobę dla siebie, dla dzieci albo służby – szyła ręcznie – sama gaździna – gospodyni. Mogła tym sposobem przyzarobić od sąsiadek. Przy ubiorze, kierowano się zasadą „ubranie ma być mocne, tanie, ciepłe i wygodne”.

Ogień rozniecali za pomocą krzesiwa i hubki, ale że takie wykrzesanie ognia zadawało dużo trudności, więc gospodynie starały się przechowywać ogień w popiele, nawet z jednego dnia na drugi. Jeśli ogień zupełnie wygasł, co zdarzało się dość często, wstawszy do dnia, wyglądały u kogo się już dymi, tam posyłały kogoś po ogień. Kto był poń wysłany, brał do garnka żarzące się węgle i, nakrywszy je pokrywką, żeby po drodze ognia nie zapryszyć – śpieszył ... co sił w nogach z powrotem do domu.
Stąd przysłowie – „wpadiiście, jak po ogień” często się mówi o kimś, że w odwiedzinach krótko zabawił.

Odświętny strój mężczyzny składał się w lecie z koszuli wypuszczonej na sukniane portki prawie po kolana, z owczego serdaka, oraz białej cuchy. Kobiety i dziewczęta na koszule przywdziewały w lecie katanki, zarzucały szal lub odziewackę; fartuchy i zapaski nosiły zazwyczaj z domowego płótna.
Na głowie nosiły chustki kolorowe z materiału farbowanego, zawiązując na tył głowy albo pod szyją. Dziewczęta szły na odpust z odkrytymi głowami, mając włosy splecione w warkocze, spadające na plecy, przystrojone wstążkami, jafrem i różnymi kwiatkami.
Na ubraniach, zwłaszcza kobiecych, były skromne kolorowe wyszycia; to było w modzie i na taki ubiór zwracali wszyscy uwagę. Na niektórych były wyszyte bogatsze i bardziej kolorowe wzory.
Koszule były wyszywane na kołnierzach, na piersiach, na rękawach.

Fartuchy i zapaski u dołu, także były wyszywane i ozdabiane. Chusteczki na głowę oraz szale zdobione były frędzlami. Robiły to szwaczki po wsiach, a która umiała wymyślać ładniejsze desenie, do tej ludzie nieśli robotę z całej okolicy. Zresztą do przybrania stroju tak kobiecego, jak i męskiego służyły najróżniejsze wstążki i tasiemki różnego koloru, używane do spinania, np. pod szyją, zamiast dziś popularnych guzików, które mało były w tym czasie rozpowszechnione.

Najpiękniejszą i najdroższą ozdobą u kobiet były korale, im która była bogatsza, tym były większe i więcej ich miała. Na nie był zawsze największy wydatek, bo korale kosztowały kilkadziesiąt a niekiedy ponad sto reńskich, toteż czyhali na nie w cichym skradaniu złodzieje bądź inne zjawy ciemnoleśne

W zimie, mężczyźni do kościoła wdziewali kożuch – owczy z długą wełną, na wesela, bądź inną większą uroczystość czy paradę mieli – cuchy, z białego sukna, albo paradne – gazdowskie ... z czarnego sukna. W ogóle na wesela wszyscy starali się lepiej ubierać niż do kościoła, jak zresztą i obecnie bywa.
Jako nakrycie głowy służyły czarne filcowe kapelusze, ozdobione muszelkami, mosiężnymi łańcuszkami albo skórzanym karbowanym paskiem. Starsi i poważniejsi gazdowie miewali czarne karakułowe czapki, podszyte barankiem, z tyłu spinane siwą wełną. Potem rozpowszechniły się czapki baranie, tańsze w cenie ... na jarmarku bywały po 2 reńskie, albo, można je było uszyć w domu samemu.
Starsi gazdowie wypuszczali na sukniane portki białą koszulę i opasywali się ozdobnym cętkowanym pasem. W święta wieś ubierała się ładniej i kolorowo .U mężczyzn przeważał w ubraniach kolor biało-czarny, u kobiet kolor buraczkowy i granatowy, u dziewcząt zawsze jaśniejsze barwy.
W czasie procesji, czy drogą, kiedy ludzi szli z kościoła, różnobarwne i kwieciste barwy ubrań cieszyły oczy.

Strój ludzi z Polan był bardzo zbliżony do stroju wsi sąsiednich – Zakopanego, Olczy, Dzianisza, Witowa, czy Chochołowa. Jednak miął swój wygląd tak, że kto znał dobrze miejscowy krój i haftowane wzory cechujące wyszycie, to po nim mógł rozpoznać z której wsi noszący ubrania pochodzili.

Gazdowie opasywali się zazwyczaj pasami. Młodsi miewali pasy szerokie, więcej niż 8 cali, ze skórki cielęcej, wyprawionej na brązowo, złożonej podwójnie i zszytej górnym brzegiem.
W pasach tych nosili pieniądze; przy wyjmowaniu pieniędzy odpasywali się i wytrząsali je otworem, pozostawionym w górnym brzegu. Starsi gazdowie nosili pasy węższe, zwane też bacowskimi, koloru czarnego lub żółtego. Były one niekiedy długie, można się było otoczyć nawet dwa razy, przyozdobione metalowymi guzikami i kółkami mosiężnymi tzw. zbyrkolcami które w czasie tańca ładnie brzęczały.

Włosy, od małego chłopaka aż do starości – nosili długie, spadające na kark. Dziewczęta do swojego wesela splatały jeden lub dwa warkocze, które w czasie czepin bywały obcięte, były przechowywały na pamiątkę w skrzyni przez nie same, albo ich matki. Niekiedy same sprzedawały Żydówkom za kilka „szóstek”. Mężatki nosiły włosy gładko uczesane z przedziałem przez środek głowy z tyłu zaplecione w kok spięty harnadlami. Czesali się okazjonalnie na niedzielę i święta, dbały o to najwięcej młode dziewczęta, zaś na dni powszednie, do roboty wystarczało pogładzenie włosów mokrą ręką i zaczepić chustką.

Domowe pranie odbywało się zazwyczaj co tydzień, bo bielizny bywało zawsze za mało, zmieniali ją przeważnie w niedzielę rano, przed wyjściem do kościoła. Bielizna i wszystkie  odzienie do prania najpierw zamoczone na noc w dużych drewnianych cebrzykach, następnie z pierwszego brudu były przepierane w wodzie deszczówce, nałapanej do drewnianych beczek, albo po prostu do koryta.
Potem układało się je w polewalnicy, kadzi na wysokich trzech nogach, posypując warstwami popiołu otrzymanego przez spalenie w ognisku twardego drewna. Popiół taki zalewało się wrzątkiem, rzetelnie mieszając -- otrzymywało się rozczyn, nazywany ługiem. Pranie moczono w ługu, który rozmiękczał brud. Przeciekając przez wszystkie warstwy bielizny, sączył się dziurką znajdującą się w dnie polewalnicy, spływał do cebrzyka pod nią ustawionego, skąd go znowu wybierali, gotowywali i ponownie używali do dalszego polewania, które trwało niekiedy przez kilka godzin, w zależności od zabrudzenia bielizny.
Żeby, taki proces przyśpieszyć, kładło się do polewalnicy kamień – rozpalony do czerwoności i ponownie zalewano go ługiem, poczym nakrywali wszystko pokrywą.
Z tak wyparzoną bielizną, dziewczęta szły teraz ku potoku, zawsze we dwie, bo jednej trudno było grube smaty – sukniane portki, szale czy odziewaczki – wyżymać; tam znów prały je do skutku – na czyste. Pranie było dokładne; po wypraniu, wysuszeniu, wybielano je na słońcu. Pranie miało przyjemny zapach.
Krochmal przyrządzany był w domu z mąki żytniej lub owsianej, rozbitej w wodzie i zagotowanej, wyglądał jak barszcz gęsto podbity. Do krochmalenia był rozcieńczany zawsze ciepłą wodą.
Prasowanie nie było znane, uznawano maglowanie, do czego w każdym domu znajdowała się maglownica i wałek domowej roboty. Wymaglowane pranie, składane były w wałki i układane w skrzynie.

Pranie odbywało się najczęściej obok przykopy z wodą, albo wprost przy potoku, przy pomocy pralnika – kawałka karbowanej deski z rączką. Używało się także tzw. kijanki.

Dzieci do 7 lat, bez względu na płeć chodziły w długich do kostek sukienkach.
W lecie wszyscy, dzieci i dorośli, chodzili boso. Obuwie zakładali jedynie przed wejściem do kościoła. Zdejmowali po wyjściu z niego i znów boso, z obuwiem pod pazuchą albo zawieszonym na ramieniu, wracali do domu.

Czas i rytm życia mieszkańców wsi, zwłaszcza w lecie, wyznaczało słońce. O jego rychłym wschodzie – wstawali do pracy, a po zachodzie kładli się spać. Doskonale radzili sobie z czasem – wskazówką godziny była długość cienia, rzucanego przez rosnącą koło domu jodłę, lub wysokość słońca na horyzoncie.

Mieszkańcy wsi starali się wychowywać swoje dzieci w szacunku do starszych, wpajali im obowiązek troski o młodsze rodzeństwo, od najmłodszych lat przyuczali do pracy w domu i gospodarstwie.
W swojej pracy wychowawczej często kierowali się sprawdzonymi zasadami Kościoła i przeora.
Wszyscy domownicy przed każdym posiłkiem robili znak krzyża, każdego wieczoru odmawiali pacierz, co najmniej raz w roku chodzili do spowiedzi i przyjmowali komunię świętą.
Religijnym wychowaniem dzieci zwykle zajmowały się matki. Największą atrakcją dla dzieci był parafialny odpust, raz w roku, na który rodzice zabierali swoje pociechy. Tylko na odpuście można było kupić słodką oranżadę, słodkie bułki, plecionkę albo rogale, z beczki zjeść kiszonego ogórka, posłuchać katarynki.
Wiejskie dzieci zwykle mają mało wolnego czasu i ograniczone możliwości we właściwym jego zagospodarowaniu. Wolny czas spędzali zawsze razem – dziewczęta i chłopcy używając wymyślnych zabaw i gier takich jak: „berek”, „chowany”, „ciuciubabka”, zjeżdżanie sankami albo na worku z górki.

Jeżeli chodziło o artykuły spożywcze, to oprócz soli i trunków, prawie nic do gospodarstwa nie kupowali. Ludność wiejska żywiła się tym, co sama sobie na swoim zagonie posiała i posadziła.
Grule (ziemniaki), karpiele, groch, bób, kapusta, a przy tym owsiane moskale, to była ich zwyczajna strawa ... na śniadania, obiady i kolacje. Ludzie obchodzili sie skromnym jadłem: bryjka, kluski, kwaśnica.
Placki ziemniaczane tzw. tarcioki, tylko na większe doroczne święta przyrządzali, dosypując swojej mąki, zmielonej w żarnach albo u młynarza we młynie – tzw. pytlowanej.
Z takiej pytlowanej mąki, przyrządzało się również zacierkę, albo hałuski. Mięsa, cały rok gazda nie jadał, chyba że był majętny, to na Godne święta i Wielkanocne, ale tylko niektórzy (hrubi) gazdowie na taki grymas sobie pozwalali. Niekiedy, jak ktoś z domowników był chory, to zabijało się kurę, albo zatłukło zająca: funt – takiego mięsa na jarmarku w Nowym Targu, można było nabyć po 6 grajcarów.
Nie było w zwyczaju, żeby gaździna zarżnęła kurę lub usmażyła jajek na codzienne domowe spożycie; pierwsze i drugie było wielką rzadkością. Jajka były używane odświętnie – tylko na święta Wielkanocne albo dla chorych. Przeważnie to gaździna smażyła jeich na przyjęcie specjalnego gościa, np. księdza, który chodził po kolędzie, uważając to za najlepsze przyjęcie, uraczenie plebana. Gospodyni wolała wszystko spieniężyć, na jarmarku soli za to kupić, mówiąc  że jak sól jest w domu, to – jej niczego nie brakuje.
Na przyrządzenie lepszego wiktu żałowali także wydatku, jak i czasu. Gospodyni zawsze mówiła:
(...) Ho, Ho – Bede tam wymyślać, grymasy w chałpie robić, abo cas i dutki po próźnicy utrocać!
Ale, tak po prawdzie – poza najprostszą strawą, w gruncie rzeczy nie potrafiła grymasów przyrządzić.
Potrawy maścili najczęściej – starą spyrką (słoniną) lub starym sadłem, żeby omasta była czujna ... wtej nie trza jej było dużo dokładać... Każdy mniejszy lub hruby gazda starał się zabić na swoją potrzebę starawego już barana, bo z takiego było zawsze więcej omasty. Zamożniejszy gospodarz zabijał w roku dwa lub trzy barany, mniej zamożni jedną sztukę przeważnie ubijali późną jesienią lub w zimie.
Do śniadania, obiadu i wieczerzy zasiadali wszyscy razem, ile osób było w domu: gospodarz, dzieci i sługi. Wszyscy jedli z jednej miski w ten sposób, że miska stała na ławie lub stołku – na środku izby, a wszyscy otaczali ją dokoła. Starsi zwyczajnie siedzieli, a młodsi stali. Jeżeli zaś rodzina była liczniejsza, to jedni przez drugich z daleka do miski sięgali. Przed jedzeniem uwijano się, żeby złapać jak największą łyżkę. Jedynie gospodyni ... nie mogła jeść razem, bo ciągle musiała stać i dodawać do miski strawy.

Zazwyczaj w każdym gospodarstwie zaraz na wiosnę siali len i konopie. Len wcześniej zasiany był zwyczajnie lepszy. Następnie musiał być starannie wyplewiony z chwastów, żeby był czysty.
Po dojrzeniu następowało kolejno – rwanie, młócenie, rosienie, t. j. rozciąganie na rosie, moczenie, międlenie, rafanie. Podobna robota była z konopiami. Najpierw rwali sypółkiposkonki (konopie nienasienne) dające ładniejsze włókno, potem było moczenie, suszenie, międlenie i czesanie.
Później targało się głowatki, dające nasienie, ale gorsze włókno. Te, bywały omłócone i moczone późną jesienią, przeważnie bywały już przymrozki. Suszone, zimową porą, koło pieca. Następnym cyklem było – rafanie i czesanie. Na moczenie musiała być odpowiednia woda, bo nie w każdym moczydle dobrze się wymoczyły. Przy czesaniu konopi na zgrzeble, szczotkach – odchodziło wiele paździerzy i wytwarzał się się kurz, który warstwą pokrywał izbę, więc ponad rafami i osobą która to robiła rozciągano prześcieradła, aby zabezpieczyć pomieszczenie.

Kobiety przędły dniami, wieczorami i przede dniem, wstawały wcześnie na długim dniu, ażeby jak najprędzej się z tym uporać, jak najwcześniej oddać przędzę do knopa (tkacza). Nici nawijało się (motało) na motowidle ręcznym w przędziorki; z tych już można było pobieżnie obliczyć, ile będzie płótna. Przędzionki, zawoziło się do knopa albo knopki ... do fachowca tkacza, który sumiennie umiał wyrobić przędziwo, dobrze zrobione, dobrze zbite płótno. Dobrego rzetelnego knopa, który nie przywłaszczył sobie nic z powierzonego materiału, ceniono i polecano.
Praca jego była ciężka i żmudna, aby na prostym warsztacie utkać łokieć płótna musiał się dobrze napocić. Miał zawsze pełne ręce roboty, bo każdy chciał mieć płótno przed latem, w maju – na początku czerwca, byle wcześniej, aby go przez całe lato dobrze na słońcu wybielić.
Każda gaździna starała się, żeby jak najwięcej płótna na blich wyciągnęła; to było takim zaszczytem. Z takiego płótna był cały przyodziewek – wszystkich domowników ... pozostała część szła na sprzedaż.
Płótno, było trojakiego gatunku. Najprzedniejsze było cienkie, lniane lub konopne, z najlepszego włókna. Używano je na odświętne koszule, bluzki albo płótnianki, fartuchy, spódnice, zapaski, chusteczki na głowę, na ochtuski czyli większe chustki. Średniej jakości płótno, nazywało się paceśne, wyrabiane było ze średniego włókna lnianego i konopnego, razem zmieszanego, używane było najwięcej na koszule dla sług, pachołków, na podszewki do katan, roboczych koszul dla gazdów. Najpośledniejsze było płótno zgrzebne, z włókna lnianego pośledniego t. j. pozostającego przy czesaniu włókna na rafach.
Z takiego włókna nie dało się uprząść nici cienkich i równych, więc płótno z nich było grube, używane najwięcej na robocze portki, przeważnie dla sług, na nadułki, czyli nadstawki do koszul dla młodych dziewek, czasem i dla gospodyń bo (górna część koszuli była z lepszego płótna) na prześcieradła, worki.
Za łokieć lnianego najlepszego płótna w latach 1850–1860, płacili od 35 do 40 grajcarów, konopnego – 30 – 35 grajcarów, paceśnego od 25 – 30 grajcarów, zaś zgrzebnego od 20 – 25 grajcarów.

Na całym Podhalu, hodowano i wypasano owce. Pasterstwo było podstawowym zajęciem gazdów. Każdy trzywał w domu od kilku do kilkudziesięciu owiec, a niektórzy miewali ich ponad 100, w zależności od zamożności gazdy. Paśli je na przydomowych pastwiskach, albo na tatrzańskich halach.
Owce strzygło się w celu pozyskania wełny z której wyrabiało się sukno na góralskie męskie odzienie. Z owczego mleka wytwarzało się owczy ser bundz oraz przepyszne i syte – owędzone dymem oscypki.
Kuśnierstwem przeważnie trudnili się Żydzi. Najczęściej to oni naprawiali stare kożuchy. Przez lato skupowali stare kożuchy, łatali je u siebie w domu, a pod zimę wynosili na rynek i sprzedawali. Kupowali od chłopów po reńskiemu, po dwa reńskie, a sprzedawali nieco poprawione po 5 – 8 reńskich.
Z późniejszym okresem – starego kożucha gazdowie już nie sprzedawali, ale dawali go kuśnierzowi do reperacji, albo też wzywali kuśnierza do siebie do domu i zostawali przy swoim starym kożuchu. Kuśnierze naprawiali też serdaki, baranice, papucie ... wszystko poprawiane było w domu przy kobietach.

Odzież była nieraz bardzo połatana, łata na łacie, ale w tym chłopi chodzili bez hańby, aż się zupełnie zdarła, do nowego się jakoś nie pilnili. Nowe, gotowe kożuchy, męskie i kobiece, białe i farbowane sprowadzane były przez Żydów z Nowego Targi, a te pochodziły z odleglejszych terenów -- ze Sącza, bądź od Rusinów. Duży kożuch „białcański” kosztował najdrożej, najczęściej trzeba było zań dać 15 zł. reńskich.

Nowotarscy szewcy robili buty – najczęściej na tzw. zmowę, ale także robili buty na jarmarczną sprzedaż. Gdy ktoś ze wsi zamawiał sobie buty, dawał szewcowi nici swojego wyrobu albo konopie i nakazywał, żeby to było tylko na jego buty użyte, żeby przy tym dratwa była dobrze nasmarowana smołą – zaś skóra z wierzchu grzbietu, zalówka solidna, koniecznie dobrze wyprawiona.
Dobremu, sprawdzonemu szewcowi dawali przy każdym spotkaniu poczesne, przez co wywiązywało się wzajemne zaufanie i przyjacielstwo na długie lata.
Buty zrobione na zmowę były silniejsze i droższe. Zresztą tutejsi szewcy robili też buty na sprzedaż i wynosili je na targ po jednej albo kilka par, na co nie musieli zakładać kramu, buty trzymali w rękach, albo po kryjomu w zanadrzu, pod pazuchą. Niektórzy rozkładali kram na małym kuferku.

Górale, buty „kościółkowe” albo cholewiaki, kupowali od znajomych nowotarskich szewców, o których byli przekonani, że wyrabiają solidne buty; kto raz kupił buty i dłużej w nich pochodził, to potem na zawsze podążał do tego samego szewca. Wysokie buty przywozili z sobą ... z austriackiego wojska.

Na co dzień po wsiach chodziło się w kierpcach, albo zwyczajnie boso. Kierpce szyte były przeważnie w domach przez samych gazdów albo parobków z kawałków świńskiej skóry. Robili oni kierpce proste, zszywane dratwą albo skórzanym łykiem. Trzeba było mocno zaciągnąć dratwą, a ta musiała być smołą żywiczną nasiąknięta na wylot; dlatego każdy taki zdajac, miał ręce od dratwy mocno zasmarowane. Zamiast igły używali szczeciny świńskiej, którą do dratwy wkręcali. Wszystkie poprawki u butów uskuteczniali sami, dlatego w każdym domu znajdowało się szewskie szydełko i kłębek dratwy.

Czarne kapelusze z filcu kupowało się na jarmarkach, albo od obwoźnych handlarzy, którzy jeździli co jakiś czas od wsi do wsi. U takich, też można się było zaopatrzyć w różne inne towary potrzebne na gazdówce; gliniane miski, cebrzyki, przetaki, faski, dzieżki, rajtoki, skopce, konewki, kosołki plecione z korzeni jałowca albo przypotocznej wikliny, farbki do farbowania płótna i bielizny, kołomaź, dźiegć jako lekarstwo oraz moc, moc przeróżności.

Handlem obwoźnym trudnili się najczęściej Żydzi. Mieli ten handel w swoich rękach, więc starali się od rzemieślników wszystko zakupić, zawczasu towar połapać, a potem trzy albo cztery razy drożej od samego wytwórcy sprzedawali.
Bednarz sprzedawał Żydowi dużo taniej, bo się łakomił na to, że od razu wziął pieniądze, sam nie musiał się targować na rynku o każdą sztukę, gdyby sam ze swoimi wyrobami pojechał na jarmark do miasta.
Nowotarscy Żydzi porobili na takim handlu duże majątki. Jeździli wpierw po wsiach zmawiali towary u wytwórców, a potem przywozili na każdy targ. Od garncarzy, koszykarzy zakupywali gotowe naczynia. Dawali im naprzód małe zadatki, zawsze tymi z którymi już przedtem prowadzili interes. Potem ci furmankami przywozili im towar do Nowego Targu, czubatymi furami, albo godząc wsiowych furmanów za psie pieniądze, najwyżej za 2 reńskie., następnie sprzedawali w targowe dni na rynku, lub prawie każdego powszedniego dnia ze swojej obory przy domu.

W okolicy brakowało koszykarzy umiejących wyrabiać koszyki, a zbyt na takie kosze był nie tylko w Nowym Targu ale i w okolicznych wsiach. Wikliny nie brakowało, rosła dziko nad brzegami potoków, na łąkach wśród trawy. Rosnąca na łąkach łozina zachwaszczała łąki, dlatego gospodarze pozwalali ją zbierać pod warunkiem by ją wyrywać z korzeniami. Koszykarze nie chcieli wyciągać wikliny z korzeniami tylko ścinali ją aby odrastała. Gdyby wikliny brakowało, koszykarzy musieli by płacić za wiklinę.
Długi czas znajomość wyrobu koszyków utrzymywała się tylko u jednej rodziny.
Produkcja koszyków nie była zbyt duża, a zbyt na nie był coraz to większy przez co cena korzystna. Mąż nauczył żonę ona brała do pomocy dzieci więc i one sie nauczyły.
Koszykarze wnet poczęli wyplatać półkoszki do wozów, robić kosze z wikliny nie korowanej, rzadko je jednak wyplatali bo wyplatanie białych koszy lepiej się opłacało. Kosze z wikliny wypierały kobiałki z łupanej sośniny – te były trwałe i bardziej się kupcom nadawały, szczególnie w piekarniach.