Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
Z OJCA NA SYNA · Życie samo uczy ...

Życie samo uczy ...

Najrozsądniej przyjąć, że nic nadzwyczajnego nie zapowiadało narodzin pierwszego syna Jana Pitonia, ur. 16.05.1818 r., poczętego z Marianny Żak-Słodyczki, drugiej żony Jacka Pitonia.
Ani ziemia się nie zatrzęsła ani nie pojawiły się błyskawice, chociaż był to dopiero początek końca tutejszej wiosny, więc jedyne czego można było spodziewać się pod Reglami o tej porze roku, to zachmurzone niebo i wciąż niskie temperatury.

Pierwsza żona, Anna Kula, zmarła parę miesięcy po ślubie, w 1815 r., przy urodzeniu pierwszego dziecka, które również nie utrzymało się przy życiu. Owdowiały Jacek ożenił się więc powtórnie.
Z drugą żoną, Marianną, doczekali się siedmioro dzieci. Czterech chłopaków: Jan, Wojciech, Jacek, Maciej i trzy dziewczęta: Anna, Regina, Katarzyna.

Od kilkudziesięciu lat nic sie nie zmieniło, jak było drzewiej tak i dziś. Tutejsze domy – choć słuszniej byłoby nazwać je chatami, o małych oknach, w większości jednoizbowe z komórką i sienią z przyciesiami (podwalinami) wspartymi na dużych kamieniach, wewnątrz glinianymi polepami zamiast podłogi – usytuowane były po rozrzuconych pomiędzy lasami polanach.
Chałupy, albo trafniej nazwać – szałasy zamieszkiwane przez liczne wielopokoleniowe rodziny. Chaty w większości wyposażone były w ubogie drewniane meble. Ławy, stół, kołyska i kufer do przechowywania odzieży oraz ważnych dokumentów – najczęściej własnej roboty – znajdowały się niemal w każdym domu.
Łóżka, tradycyjnie wyścielane owsianą słomą, przykrywane były zgrzebnym prześcieradłem; w niektórych bogatszych chałupach można było spotkać zgrzebne, wypchane słomą sienniki. Biedniejsi chłopi często mieszkali nie w chatach, ale w tzw. kolibach, lepiankach z gliny i chrustu krytych gałęziami. Okna zakrywano zwierzęcymi pęcherzami – błonami. Szyby wciąż stanowiły na wsiach rzadkość.
Prości ludzie, zarówno do siedzenia jak i do spania używali najczęściej drewnianych ław.
Zbytkiem wciąż była choćby miednica, albo jakiś cebrzyk służący do sporadycznej kąpieli.

Malownicza wioska Polany, leżąca na odludziu, na terenie austriackiej Galicji, odcięta od świata, położona w dzikiej, trudno dostępnej kotlinie otoczonej od południa – skalnymi górami Tatrami, gdzie zbocza porośnięte są gęstym lasem, tzw. Reglem. Tu i ówdzie pomiędzy drzewostanem przeświecają porozrzucane pomiędzy leśne bogactwo – hale i polany. Życie toczy się tu niespiesznym rytmem, wyznaczonym przez odwieczne prawa rodu i przyrody. Okoliczne polne ścieżki wijące się pomiędzy lasami od czasu do czasu przemierzają furmanki zaprzężone w niewielkie tutejsze koniki. Nieliczni mieszkańcy zajmują się obrządkiem bydła, najczęściej owiec oraz ciężką pracą przy karczowaniu lasu, aby uzyskać coraz to więcej łąki i zielonej trawy.
Okolica tkwiła w otulinie smrekowych drzew (świerkowych ) – choć często pomiędzy nimi trafiały się inne samosiejki – jesiony, buki, olszyny, wierzby, rzadko dęby i lipy. Obok domów można było spotkać kwitnący wiosną krzew dzikiej róży, a przed oknami pnący bluszcz oraz wyniosłe malwy. Za budynkami ciągnęły się skromne zagony uprawnych pól, w większości przeznaczone pod zasiewy owsa, rzadziej jęczmienia, a tylko gdzieniegdzie uprawiano żyto. Sadzono też ziemniaki, a w nich groch, bób, kapustę i karpiele. Zasiewano trochę niebiesko kwitnącego lnu, trochę konopi, z których to roślin pozyskiwano nasiona na olej i łodygi na włókno.
Mieszkańcy Polan, ciężko pracowali na własnych poletkach. Owies zbierano przy pomocy sierpów. Żniwny krajobraz przedstawiał kilkadziesiąt kopek stawianych ze snopków – tzw. dziesiątek i mendli. Na ścierniskach można było spotkać młode dziewczyny i chłopców boso, ciągnących za sobą wielkie drewniane grabie. Aby żaden kłos się nie zmarnował ... grabienie ściernisk było konieczne.

Wieczorami można było zobaczyć unoszące się nad podmokłymi łąkami bajecznie wyglądające ogniki bagienne. Nie byle jakim zjawiskiem w ciepłe letnie noce były przemykające bezgłośnie, świecące – świętojańskie robaczki. Po okolicznych moczydłach zbierano pijawki (do glinianych dzbanków) które następnie przykładane do ciała wysysały złą krew. Tę metodę leczenia stosowano bardzo często przy różnego rodzaju chorobach.
Scenerii sianokosów towarzyszyło brzęczenie przelatujących bąków, gzów, ślepci i chrabąszczy.
Latem łąki rozkwitały różnokolorowym kwieciem tworząc rozległe kobierce, aby na przełomie lata zmieniać gamę barw ... od białych rumianów po koloryt łąkowych bratków oraz innych pachnących ziół. W cieplejsze, słoneczne dni rozchodziła się dookoła woń modrych bławatków, kwitnących w zbożach.
Starsi mieszkańcy wioski z żalem wspominają tamte odległe lata. Lasy i potoki, czyste i zadbane były żywicielem domowników. Ludzie zbierali leśne płody: borówki, prawdziwki, kurki i rydze. Suszyli ... gromadząc na trudniejsze zimowe czasy. Żaden spłachetek ziemi nie leżał odłogiem.

Pewnego razu niejaki Filip z Suchej Góry, przyprowadził Jackowi Pitoniowi konia „Bucefała” i chciał za niego trzynaście talarów! Poszli więc na otwarte pole, aby wypróbować dostarczonego konia. Ten okazał się trudny do prowadzenia i w ogóle nie nadający się do zaprzęgu. Ani wsiąść na siebie nie pozwalał, ani głosu Filipa nie słuchał, wszystkim co wokoło stawiał opór, aż Jacek zdegustowany kazał konia zabrać z powrotem z powodu nieokiełzania i dzikości. Wtedy jednak młody Jasiek zawołał:
– Jakiegoz to wspaniałego koniusia kces się pozbyć ojcze?
Na co ojciec, Jacek, z początku milczał. Ale gdy Jasiek wciąż to samo powtarzał i bardzo był zmartwiony – odezwał się:
– Widzę, że chcesz pokazać starszym, jakobyś się coś lepiej na tym rzemiośle znał, albo lepiej od nas umiał obchodzić z koniem.
– Na moj dusiu, z tym koniem umiałbyk się lepiej obchodzić jako kozdy inny – odrzekł 16 letni syn Jasiek
– A jak se nie dos śnim rady, to jakom kore gotów jesteś ponieść za swojom zuchwałość? – zapytał ojciec.
Gotowyk jest ... godze sie odpokutować, albo odrobić w lesie – całom wartość tego konia!
Nastąpił wybuch śmiechu, umówiono się wzajemnie – co do pieniędzy i Jasiek podbiegł natychmiast do konia. Uchwycił go za uzdę, obrócił przodem do słońca, bo spostrzegł, że koń się płoszył patrząc na swój własny cień padający na ziemię oraz cień ruszających się gałęzi skaczących mu przed oczyma. Złapał go za uzdę i pobiegł z nim daleko naprzód. Poklepał go pochlebnie po zadzie i zauważył, że koń nabiera obycia i odwagi, spokojnie więc zrzucił z siebie serdak i zgrabnie podskoczywszy z ostrożnością go osiodłał. Następnie z lekka przyciągnął cuglami wędzidło i bez pośpiechu i krzyku przytrzymał go jeszcze przez chwile na miejscu. Kiedy zauważył, że koń się już pozbył lęku i pali się do biegu, popuścił mu cugli i popędził naprzód, dodając mu podniety głosem i nogami.
Obecni patrzyli na to z niedowierzeniem w trwodze i milczeniu. Ale, gdy młodzieniec pełen radosnej dumy, zręcznie konia zawrócił i przegalopował na nim tam i z powrotem, wszyscy podnieśli okrzyk uznania, a ojciec z radości się nawet popłakał. Kiedy Jasiek zsiadł z konia ... ucałował go po ojcowsku w głowę i rzekł:
– Tyś sam Janko, tyś sam zbój, od dziś – koniuś – stał się – twój!

Zapowiadał się kolejny, cieplejszy dzień, na błękitnym niebie nie widać było ani jednej chmurki.
Nic więc dziwnego, że Jacek Pitoń – był w świetnym humorze. Spod szerokich skrzeli góralskiego kapelusza spozierał wokoło po górzystej krainie dziewiczych lasów i polan. Po ośmiu dniach pluty ... w końcu na niebie pokazało sie słońce. Odrażające, szare chmury ustąpiły miejsca pięknemu błękitowi, lekko ośnieżone drzewa nareszcie zaprezentowały swoje przyjazne oblicze w promieniach grzejącego coraz słabiej słońca. Dzień robił się jednak coraz to bardziej krótki.

Przez całą zimę dochodziły ze stodół odgłosy młóconego cepami owsa, który po oczyszczeniu z plew dosuszano i przemielano ręcznie według potrzeb w żarnach. W okresie zimowym odbywały się także zbiorowe skubania pierza. To właśnie przy porackach – skubaniu pierza – młode dziewczyny uczyły się śpiewania swojskich piosenek oraz pieśni kościelnych. Była to również okazja do przekazywania sobie różnych zasłyszanych od ludzi wiadomości.

Babka Marianna siedząc przy małym okienku wyszywa bluzkę góralskim haftem w ozdobne motywy, zaczerpnięte z przyrody wzory – szarotki cupią pomiędzy osty dziewięciornika – w białym, żółtym i czerwonym kolorze.
Obok kobiety przycupnął jej 76 letni małżonek o siwych sumiastych wąsach. Twarz dziadka – Jacka, mocno już poorana bruzdami, spalona słońcem i wiatrem.
Izba jak przystało na tradycję mała i niska, pełni jednocześnie funkcję kuchni, jadalni i sypialni.
Na ścianach wiszą ręcznie utkane z owczej wełny kilimy, nad nimi obrazy świętych, ale na honorowym miejscu malowidło – Józefa, cysorza Habsburga, oraz walczącego w barwach monarchii austriackiej najstarszego Jackowego brata – Jakuba, który z wojska – nigdy sie ku chałupie nie wrócił. Ślad po nim zaginął ... przepadł gdzieś na wieki ... kajsi daleko – za górami, za morzami!

Góral „niespokojny duch” od zawsze symbolizował ... ślebodną duszę twardych ludzi, odpornych na trudy życia, kochających wolność i niezależność. Historia ciągle taka żywa, nawraca soczystymi obrazami. Obcując z górami uczył się uczciwości, poznając pozbawioną wątpliwości wiarę w siebie i boską obecność Otwarte serce bezgranicznego zaufania, schowane za cieniem osobliwego patrzenia na świat, skrywając przed sobą wszystkie swoje ubytki myślenia. W niegodziwościach obecny był strach.
Nocami starał sie zapomnieć o zdrętwiałych palcach rąk, niewypoczętych z bólu nogach. Wodząc oczami snuł się po przydrożnych manowcach nocy. Codziennie nie zmieniony obraz mglił się poświatą księżyca. Jutro znów trzeba się obudzić zmęczonym snem, wstać przed słońcem z modlitwą na ustach, narąbać drewna, owce i krowy wygnać do wierchu, gdzie wiatr zachłystuje się czystym powietrzem o porannej choreografii. Wschód i zachód, południe i północ. Dziś i jutro, tak jest niemal codziennie.

Ścinanie drzew musi być wykonywane w zimie. Do wiosny kłody musiały być wywiezione z lasu, te które zostawały na dłużej musiały być okorowane. Gałęzie i wszystkie inne odpady,jak ołupiona kora, musiały być w lesie spalone, ale tak aby ognisko nie opaliło młodnika.
Jacek miał las w Polanach pod Butorowym Wierchem w niezbyt uciążliwym do wywózki miejscu.
Już na samym początku zimy, która w tym roku przyszła nadzwyczaj wcześnie, bo na początku listopada, śniegu spadło powyżej kostek i trzymał się do Barbary, kiedy raptem nastąpiła odwilż, zaczął padać deszcz, który znów na wieczór przemienił się w śnieg. Co w ludowych podaniach wróżyło tęgą zimę.
Jacek z dwoma najstarszymi synami oraz szwagrami – Andrzejem Szeligą i Andrzejem Szczepaniakiem Sywarnym, udali sie pod Butorów, aby przyrktować drzewa, na wybudowanie nowej szopy dla owiec i konia, oraz dobudować większe pomieszczenie dla powiększającej sie wciąż rodziny, tak aby już następny swój letni pobyt mogli spędzić w Polanach na swoim. Planowali wreszcie osiedlić się tutaj na stałe, aby więcej nie naciągać się z przeprowadzkami stada, przewożeniem siana, przywózkami gnoja i innymi zbędnymi czynnościami związanymi z zamieszkaniem w odleglejszej wsi.

Kto dorosły – do siekiery, do piły, słabsi do usuwania spod nóg gałęzi. Stukają siekiery, brzęczą piły, dwa konie dymią spocone od wysiłku, z nozdrzy bucha para z wydychanym powietrzem.
Gałęziaste smreki kładą się na śniegu jeden obok drugiego, po odcięciu gałęzi, konie za łańcuch wyciągają je smykiem na skraj polany. Robota idzie rytmicznie, ponieważ – nikt tu nie uznaje obijacki.
Na połedninę – moskale i spyrkę, zabierają ze sobą do torby co rano ... zagrzeje się nad ogniskiem i zje ze smakiem. Gdy się ciężko pracuje apetytu nie brakuje. Po łyku okowity, zawsze było wskazane, aby ogrzać zziębnięte wnętrzności, nabrać drygu i wigoru do roboty.
Oj, nie mają tu dzieci lekkiego żywota. Masz 13, 14 roków – toś już chłop! Już musisz umieć piłom rżnąć, drwa rąbać, ośnikować, a chodzenie za koniem to twoje podstawowe zajęcie.
Zawsze musiały być zajęte zawsze zapracowane. Latem pasanie krów i owiec; kiedy śnieg – do lasu! Na wiosnę rychtowanie ostrewek, cięcie cetyny na podściółkę dla owiec i bydła... krowy i koń mają być zadowolone, kiedy im się legowisko ciętym igliwiem wyścieli. Na wieczór jesteś taki zmęczony, domorusany i masz wszystkiego dość ... figli ci się odniechciewa – bo ci co nie robią to nieroby, darmozjady – takim się kierpców ani portek na rzyć nie kupuje!
Koń, też musi odpocząć, zjeść swoją porcję bo inaczej osłabnie. Dyszy końsko, jak smykiem ciągnąć musi przez parę godzin – jak w kieracie – cięgiem ... wio, hejta, wiśta ... prrrr! Pod większym ciężarem końsko przystaje co parę kroków, po lekkim spadku ... zmiana kroku na truchcik, zaś pod górę – tu, końsko słabo okute ślizga się do zadu, szczególnie gdy mokro ... a nie daj Boże ... jak po deszczu złapie mróz.
Ścięte drzewo do wiosny musi być usunięte z lasu – wszystko, aby potem nie zniszczyć młodnika, w dodatku takie zimowe drzewo w uśpieniu – jako budulec – najlepsze, bo nie posiada miazgi, nie jest takie ciężkie przy dźwiganiu.
Życie samo ich nauczyło, jak postępować w górach, tam gdzie szczególnie trudno i ciężko, zaś wyrastające nowe pokolenia jedno za drugim, musiało być harde i pracowite, zmyślne do wszystkiego, uparte ... z tym uporem winni się na co dzień mocować, samemu szukać najsprytniejszego rozwiązania.

Takie cechy musi tu posiadać każdy, musieli je również odziedziczyć – Pitonie.
Umiejętności same przychodzą do człowieka. Gdy tylko chce, gdy życie go do tego zmusza – to musi.
Robota każda, skomplikowana, ale do zrobienia dla tych co myślą, co mają ręce nie od parady, a że zdolności Pitonie – mają we krwi, życie samo ich nauczyło, że najlepiej polegać na sobie i swojej pracy, bo przecież wszystko co do domu potrzebne można samemu zrobić ... jeśli się tylko chce!

Sama potrzeba rodziła specjalistów, ten miał ku czemu smykałkę – więc garnął się do kowalstwa, inny beczki, cebrzyki jednoczył albo za stolarkę się zabierał – półki, skrzynie, ławy, pościele, aż błysk piły albo ostrza od siekiery – kapliczki montuje, krzyże. Nikt z nich nie praktykował u majstrów, sami swoją zmysłowością do fachowca doszli. Ośnik śtruga szprychy do koła, śmigają wióra wokoło, u innego na oborze gonty się szczypie i we wiązki wiąże. Co miesiąc na jarmarku idzie spieniężyć albo wymienić. Tamten nabył kowadło, kowalskie ognisko rozhajcował, kawałki żelaza nagrzewa i siekiery odkuwa, lemiesze hartuje, broniki, klamry, potrzebne narzędzia do lasu do gazdówki wytwarza.
Pitonie, sami z synami – chałpę i szopę wystawili ... krokwie, ściany i słupki, sami okrzesali – ociosali, jak się patrzy – do sznura, aby prosto było ... nie koziato! Na czterech okręglicach na tzw. peckach do poziomu, tak ... na oko ... w mig podwaliny ułożyli wnetki pod okna ... wyprowadzili, już słupki do okien gotowe, do drzwi ocapy obsadzone, równiutko do pionu, ani raz waserwagi nie użyli.
Popatrzcie – już ocapione płotwie się zakłada, krokwie sprytnie na wiąźbę wyciąga i szkielet chałupy gotowy. Sąsiedzi zerkają – Szczęść Boże ... jak wam to zgrabnie idzie (...) a widzicie, kumotrze ... nie ino święci garnki lepią ... jakaś taka tajemnicza niesamowitość w tym tkwi – zrobiło się i bedzie!
Jak będziecie coś takiego robić – wołajcie, pomożemy ze synami ... oni, już prawie jak fachowcy!
Nigdy nikogo nie oszukiwać, w potrzebie pomocy nigdy nie odmawiać, nie przesiewać myśli i czynów. Prawda oddzielała dobre od zła, potem było wiele myśli radosnych ... z satysfakcją wysiłek mocarnych rąk rysuje się wielorakim bólem, zmęczonym przykurczem palców u bezsilnych dłoni.

Słonina – spyrka, leżała w korycie dobrze nasolona przez co najmniej 10 dni. Potem ją wędzono we wędzarni. Z moskalem stanowiła podstawowe jadło przy cięższych robotach w lesie czy przy budowach.
Wódkę zawsze pijało się z jednego kieliszka, ale trzeba było strzepywać szklanice, aby następny pijący mógł źdrówko bez obrzydzenia wychylić.

Ale nie wszystkim się chciało taką mordęgę prowadzić, tak się nadludzko wysilać, nie dospać, domarznąć, przedźwigać się, na deszczu przemoknąć – na wylot, albo ręce odmrozić . Tacy nie dominują w środowisku, nie przewodzą na weselach, w karczmie ich nie obaczysz, czasami w kościele ... leniwi, bezradni, zatraceni w tłumie – chowają się za plecami innych ... albo stoją ściśnięci w kącie pod chórem! Taki, to zawsze dzieci dorobi się więcej, cichy spokojny nie wadzi nikomu – na wszystko ma więcej czasu, dłużej może pospać, babę za miednicę potrzymać, po co mu się dorabiać?
Wola Boska – jeden ma, drugi nie ... nie jednako Bóg dzieli!
Łatwe i prymitywne usprawiedliwienie swej biedy i lenistwa. Byli i tacy co na żebry iść musieli, wyciągać żebraczą rękę, najlepiej było do innej wsi, bo u siebie tak czynić nie wypadało – błąkać się po prośbie z wyciągnięta ręką. Złośliwi wytykali taki tryb niezrozumiałego potknięcia ... brakiem współodczuwania.

Pradziadek – Jan Szeliga z Ratułowa, tam gdzie teraz resztki ruin po kuźni i powalona piwnica, w której trzymał pod kluczem wielką beczkę z madziarskim winem, kiedy sobie krapkę wypił do humoru, lubiał wspominać dawne dzieje – opowiadać.
– Dawniej jak ojciec dzielił swój majątek, to jednemu chciał zostawić cały grunt, zabudowania i gazdówkę, a drugiemu ... za całe wiano dawał „krówski ogon” – na skrawku lasu wystawis se do słonka chałupę.
Stary Szeliga, podzielił swój grunt pomiędzy synów. Walkowi, choć był mniej obrotny, ale był starszy – dał cały grunt z zabudowaniami i owczarnie. Jaśkowi, choć był młodszy – stale obiecywał – dam mu mały plac i jedną krowinę.

Jasiek był średniakiem, krępy i barczysty chłop, tanecznik zawołany, a przyśpiewki układne i dowcipne sypały mu się jak z rękawa. Dostawszy na zaczątek gospodarki tylko mały zagonek, aby jakoś żyć, zgodził się do ujka (wujka) za parobka. Wszyscy wiedzieli, a tym bardziej ujek, że Jasiek jak się roztańcuje, to tańczy bez opamiętania, do upadłego. Dlatego już w sobotę, kiedy Jasiek wybierał się na muzykę do karczmy, ujek mu przykazywał: Jasiu, uważaj, bo w poniedziałek musimy jechać do Dzianisza na odróbki – do zwózki – na pańskie.
 – Nie bójcie się nic, jakosi bedzie – Jasiek uspokoił ujka!
W poniedziałek do dnia (przed świtem) ujek wstał, nakarmił konia, wyczyścił sprzęt, przyszykował wóz, nawet uprząż nałożył na konia i niespokojny kręci się, bo słonko wysoko wyszło, a Jaśka z muzyki ni ma. Dopiero za chwilę, wesoły w podrygach, przyśpiewując sobie nadszedł ku chałupie Jasiek.
 – Będziesz ty Jaśku, miał za swoje, będziesz – przywitał go ujek.
 – Nie bójcie się, syćko wezne na sobie – nie tracąc fantazji odparł Jasiek.
Czym prędzej zaprzągnęli konia do wozu, Jasiek wyskoczył zgrabnie na furę wziąwszy do ręki bicz i widły pojechał bez wierchy na pańskie.
Przejeżdżając dworską bramę ostro strzelając biczyskiem pogroził hajdukom, aż się trwożnie odsunęli na bok, choć odjechał już spory kawał, ale ci wciąż krzyczeli i wygrażali nań pięściami. Jasiek podjechał do półkopków ze snopkami i zaczął je nakładać na wóz. Zobaczył go jednak karbowy, na koniu podjechał do niego i trzasnął Jaśka przez plecy bykowcem, aż koszula mu się zakrwawiła. Jasiek jak nie zamiele widłami, hip ... zeskoczył z wozu, karbowca z konia zwalił i przywarł go sobą do ziemi. Ty bucu, kiju!
Kto wie, jak by z nim było, gdyby nie nadbiegli inni z doganiaczy dworskich, którzy obezwładnili Jaśka, a nad bezwładnem poczęli się znęcać. Na drugi dzień strażnikowi ze strzelbą kazali odprowadzić Jaśka do urzędu w Czarnym Dunajcu. Na miętusiańskich polach orzeźwił się Jasiek, niepostrzeżenie napadł strażnika, wyrwał mu strzelbę i precz od siebie odrzucił, strażnika łapił za gardło, aż mu oczy na wierzch wywaliło, kolanem poprawił w krocze, zgiętego w pół do ziemi docisnął, że ten ledwie mógł się ruszyć, a sam w nogi ... porwawszy strzelbę ... uciekł we wierchy.

Przez kilka lat nie wiedzieć było gdzie się ukrywał Jasiek. Po kilku latach wrócił jednak w swoje strony.
Jasiek, we świecie poduczył się ciesielki i w lecie najczęściej z Walkiem budowali domy, zimą majstrował przy domu, lubił stolarować i rzeźbić. Gdy dorośli mu synowie w piątkę składnie poczęli budować domy. Ale, że sam potrafił ładnie rzeźbić, to do ozdoby swojego dzieła jako pamiątkę zawsze coś dla gaździny wyrzeźbił – albo sosrąb, albo jakąś świętego figurkę.
Przy budowie domów często jest okazja do poczęstunku i wypicia paru głębszych kieliszków wódki. Jaśkowi coraz lepiej się powodziło, ale jakosi nie był zadowolony ze swojego życia i na pociechę, niby na frasunek lubiał dość często zaglądnąć do flaszki z wódką.
W rzeźbieniu wyrobił się tak, że potrafił wyrzeźbić niemal wszystko, co tylko zobaczył, ale ludzie najchętniej kupowali figurki Jezusków frasobliwych (figury Pana Jezusa siedzącego na pniaku z frasobliwie podpartą brodą, łokciem opartym na kolanie w cierniowej koronie na głowie) i te najczęściej rzeźbił i sprzedawał na jarmarkach.
Gdy Jasiek raz sprzedawał figurki Jezusków na jarmarku przyszła do niego jakaś kobieta, przegląda figurki i pyta:
A wiele wołacie za tą dużą figurkę?
Pół reńskiego  zacenił Jasiek.
Kobieta wskazującym palcem dotknęła mniejszą figurkę i pyta:
–  A wiele za tą?
–  Też pół reńskiego.
–  Jak to? Za małą figurkę tyle samo co za wielką?
A Jasiek na to:
Czy wielki, czy mały, to jednako modły przyjmują!
Gdy po jarmarku wstąpił do karczmy, to figurki ustawiał na ławie, a podpiwszy sobie rozmawiał do figurek:
 – Tyś mnie stworzył, jo cię zrobił, dziś oba do woli musimy sie napić!

Raz na rekolekcjach, ksiądz wołał z ambony: pijaństwo to herezja, to obraza boska! Żony i matki, karzcie swoich mężów bo patrzą na nich dziatki, jak karać nie będziecie, nie zasługujecie na miano matki!
Po kościele Jasiek wstąpił na plebanie z zamiarem poprawy. Ksiądz mu od nowa prawi nauki, że pijaństwo to zguba dla człowieka, że pijany najczęściej bluźni, nadaremnie wzywając imiona świętych, że takie uchybienie jest dokuczliwe dla rodziny, pijany najczęściej – sam nie wie co czyni – służy diabłu! Jasiek nie sprzeciwiał się nic, pochylił głowę i dłubał coś nożykiem. Gdy ksiądz skończył i zaniemiał, Jasiek podziękował mu za to, że poświęcił cenną chwilę dla niego i na pamiątkę podarował mu ciupagę, na której była zgrabnie wyrzeźbiona głowa, całkiem podobna z podobizny do księdza.