Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
Z OJCA NA SYNA · Nie oglądać się za siebie ...

Nie oglądać się za siebie ...

Pasterze, to ci sami młodzi chłopcy, którzy chodzili razem po kolędzie bożonarodzeniowej, aby z nastaniem wiosny spotykać się ponownie na pastwisku przy pasieniu trzody i owiec.
Zawsze na wiosnę najstarszego spośród siebie obierali „wójtem”, oraz dwóch przysiężnych, na podobieństwo urzędu, tak jak było w gminie. Wójt rządził na pastwisku przez całe lato i młodsi musieli go słuchać, był najmocniejszy, za nieposłuchanie bił batem. Sam, mało kiedy bydło nawracał, tylko wyręczał się młodszymi i wylegiwał się bezczynnie na pastwisku.

Wypędzając bydło wczas z rana równo ze wschodem słońca, dostawało się do torby uszytej z domowego płótna – kromkę chleba, albo moskola ... a do tego w krużliczku owczy ser, o ile owce się doiły, albo ziemniaki z kwaśnym mlekiem. Śniadanie takie spożywało się zawsze na pastwisku. Przy jedzeniu było w zwyczaju dzielenie się posiłkiem, czyli – każdy dzielił się swoim śniadaniem z innymi i nawzajem, przez nich był także częstowany, kto zaś sam zjadł po kryjomu na boku, ten jako – samojedek nie był lubiany i wciąż takiemu dokuczali przy każdej sposobności.
W czasie zbiórek, gdy na grzędach dojrzewały karpiele i bób, gdy rządkami zawiązały się młode grule – ziemniaki, albo gdy na drzewach pokazały się śliwki, jabłka, gruszki, co rosły zawsze dziko w szczerym polu, zaledwie kilku pastuchów siedziało przy bydle. Wydelegowani podchodzili na grzędy po rzepę, bób, groch strączkowy, aby natargać ile się dało, do koszuli, za pazuchę, gdzie tylko dało się napchać, aby następnie podzielić się zdobyczą z tymi, którzy w tym czasie pilnowali im bydła.

Dzieci były bardzo zahartowane. W zimie, wśród mrozu i śniegu, wybiegały z izby w koszuli i boso po drzewo, do bydła i za swoją potrzebą wybiegały boso za chałupę. Naród wsiowy był niezwykle zdrowy, zahartowany i odporny na różne niewygody i niedomagania. Tylko ten, co w zimie cały dzień był zajęty poza domem, gdzieś jechał, ciepło się obuwał. W lecie każdy chodził boso do kościoła i na jarmarki. Idąc do kościoła, nieśli buty w rękach i dopiero przed kościołem się obuwali. Nawet na wesele po większej części szli boso, mówili, że „szkoda drzeć kierpce w chodzie, lepiej u kogoś w tańcu”.
Z dawnych chorób co się trafiały to: gościec, zapalenie ślepej kiszki, morzyska, puchliny wodne, bolączki, ochwaty, albo grasująca od czasu do czasu śmiercionośna epidemia – cholera i tyfus.
Miewali też często kołtuny, okraszki, utrącenia krzyża ... dzisiaj coraz mniej znane choróbska.
Wśród starszej ludności wiejskiej z tamtego stulecia, dość często występowały tzw. kołtuny – włosy zbijające się w sobie – zazwyczaj skutkiem jakiejś chorobliwej słabości, bo to właśnie w czasie choroby, albo i po chorobie, ci – wmawiali sobie z przesądu, żeby się broń boże nie czesać, ani nie myć za często ... „żeby tego bólu, co się zadomowił w kołtunie nie drażnić, bo by się mógł w gościec sprzeciwić”!
Więc dlatego – włosy się mocno skołtuniły, bo ani nie myte, ani czesane od dłuższego czasu, zazwyczaj opatulone w ciepłych chustkach albo wełnianych czapkach przez długi okres były trzymane. Można powiedzieć, że prawie trzecia część ludzi, zwłaszcza starszych, miała takie kołtuny, które były znaczne, bo i głowa przez nie była wielka jak kijań, a taka do wbijania kulików służyła. Zbicie się włosów w kołtun uważali za dobre; wierzono, że ból ze środka ciała wychodzi na wierzch. Kołtun, musiał być na głowie przez rok i sześć niedziel, niektórzy nosili go dłużej z obawy, żeby sobie nie zaszkodzić przez za wczesne obcięcie go, bo a nuż – jakiś korzeń z choroby mógł się zawieruszyć.
Po obcięciu, owijali go w szmatki i wynosili najczęściej do krzaków na kępę, gdzie go składali w miejscu nieuczęszczanym, żeby tam spokojnie mógł sobie leżakować. Do środka kładli zazwyczaj parę grajcarów, lub kawałek suchego chleba, żeby go wywianować; kto go tam wynosił w powrotnej drodze do domu miał się nie oglądać, żeby się kołtun do niego więcej nie wrócił. Dzieci były surowo upominane, żeby zdybanego kołtuna, broń boże – nie ruszały.
Niektórzy chowali obcięte kołtuny na strychu za krokwią. Nieraz przy rozbieraniu starej chałupy można było się natknąć na kilka zatęchłych kołtunów. Wtedy to gazdowie zbierali je starannie, wiązali do brzemienia i wynosili w spokojne odleglejsze od domostw miejsce.
Zdarzało się jednak, że zawistni podrzucali kołtun drugim pode drzwi, żeby go ktoś przystąpił i niechżeby ból do niego wstąpił, a ci, którzy tego dostąpili, uważali to za wielką hańbę i czyjąś zemstę! Przenosząc taki podrzucony kołtun w odległe spokojne miejsce, żegnali go, żeby im kiedykolwiek nie szkodził. Słowem, obchodzili się z kołtunem, jak z czymś żywym i starali mu się nad podziw dogadzać.

Spokojnie i sielankowo mogłoby się toczyć życie w takiej wsi, gdyby nie nękające ją coraz częściej rabunki bądź epidemie chorób zakaźnych oraz przytrafiające się niekiedy klęski żywiołowe. Żyjący wtedy lud był prosty – wręcz prymitywny, a jednocześnie bardzo pobożny, mieszkający w bardzo ubogich warunkach. Zajmowali się od pokoleń wypasem owiec i bydła. Wszystkie ubrania i niezbędne narzędzia wyrabiali domowym sposobem. Podstawą ich życia było rolnictwo; hodowla i uprawa kamienistej ziemi. Czasami zdarzało się, że pracowali w lesie przy wyrębie drzewa do hut.

Roślinami uprawianymi był owies, jęczmień, len, konopie, ziemniaki, kapusta. Górale żywili się głównie płodami rolnymi i nabiałem. Bardzo rzadko jadali mięso, często sięgano po owoce leśne i grzyby, których zawsze było pod dostatkiem. Przeważnie sporządzano dwa, a niekiedy podczas ciężkiej pracy, trzy posiłki. Posiłek nie był skomplikowany, najczęściej były to: żur z mąki owsianej i żętycy albo maślanki, ziemniaki z maślanką lub kapustą, oraz wszelkiego rodzaju bryjki, zacierki, kluski kładzione na wodzie – maszczone sadłem. Do posiłków jadano – placki – moskale z mąki owsianej mielonej na żarnach. Wszyscy jedli z jednej miski. Używano już glinianych naczyń i drewnianych łyżek.

Górale, przyzwyczajeni do życia w symbiozie z naturą, unikali szerszych kontaktów ze światem, dlatego tak długo utrzymywali swoje specyficzne formy kultury duchowej i materialnej, odmienne zwyczaje i obrzędy. Powszechna była wiara w duchy, czarownice, boginki, dobre i złe moce oraz życie pozagrobowe. Śmierć nie kończyła ziemskiego żywota, a jedynie zmieniała jego charakter. Niemniej, aby zapewnić sobie pomyślność w przyszłym życiu, należało rozstać się z rzeczywistością doczesną nie tylko z czystym sumieniem, czy zgodnie z miejscowym obrzędem pogrzebowym, ale także w okolicznościach sprzyjających dalszej wędrówce duszy w zaświatach.
Z całą pewnością, o takiej sytuacji nie można było mówić w przypadku osób, które zmarły śmiercią gwałtowną lub tragiczną. Dusze ofiar morderstw, topielców, samobójców, martwych noworodków, kobiet zmarłych w czasie porodu, osób zmarłych w dniu ślubu i innych nieszczęśników, których dosięgła nieoczekiwana śmierć, czekała długa droga do bram raju. Krążyły one zawieszone między dwiema sferami: przybierając postać istot nadprzyrodzonych. Stawały się demonami pełnymi gniewu i zawiści o nagłe przerwanie ziemskiej egzystencji, objawiając swoją złość nękaniem, a nawet uśmiercaniem śmiertelników.
Wierzono w demony pochodzenia nieziemskiego, demony powstałe z przekształcenia dusz ludzkich, które straciły życie w sposób gwałtowny i nietypowy oraz pochodzenie niezwiązane ze śmiercią, biorące swój początek ze sfery boskiej, nadprzyrodzonej, często łączonej ze zdegradowanymi bóstwami. Głównym demonem pochodzenia pozaziemskiego był czort – czort, stworzony na początku świata przez Boga, jako jego towarzysza, który wówczas na imię miał – Christ. Ten jednak zbuntował się przeciwko Stwórcy, przez co został strącony do piekła. Inni czarci mieli natomiast powstać z kropel wody, które strząsnął Antychryst, myjąc ręce. Czarty czyhały oczywiście na ludzką duszę, pojawiały się pod postacią ludzką lub ze zwierzęcymi cechami (ogon, rogi, kopyta, szpony) w miejscach, w których popełniono kiedyś zbrodnię, odległych od kościoła, tak, że już nie było słychać dzwonów, pojawiały się w halnym wietrze czy wirze powietrznym. Bały się krzyża, ziół, święconej wody. Wierzono w boginki, zwodniczo piękne kobiety wabiące mężczyzn, występujące niekiedy jako spadająca gwiazda. Po przybyciu na ziemię przybierają postać pięknej dziewczyny lub młodzieńca, wabią i kuszą. Omamiona ofiara zakochiwała się i na skutek aktu miłosnego z demonem, stawała się uzależniona.
Kobietom ukazywał się często jako ognisty jeździec na koniu – huncfut. Aby pozbyć się prześladowcy należało udać się do kościoła w określoną niedzielę i kłaniać się każdemu wchodzącemu, mówiąc: „Przebacz, do mnie huncfut lata”. Natomiast aby ochronić się przed legunem, należało nosić przy sobie czosnek albo święcone ziele, a widząc spadającą gwiazdę koniecznie wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie.
Kolejnym zjawiskiem był – leśny duch (Licho, Powiche). Wyższy od najwyższych ludzi, w przeźroczystym odzieniu, całe ciało miał pokryte świńskim włosiem. Niekiedy nazywany – wierchowym dziadem, ponieważ uważano, że biega po wierchach i z wiatrem tańczy, aż z drzew pospadają liście. Był to demon muzykalny, śpiewał, tańczył, a ofiarę porywał do obłąkanego tańca, męcząc ją tak długo, aż wyzionie ducha. Żywił się naiwnymi zachciankami kobiet, ich dojrzałymi wdziękami ... nie na żarty! Mimo pewnego okrucieństwa – nie był całkowicie zły, udzielał ratunku zabłąkanym w lasach i górach, pomagał także pasterzom znaleźć zagubione owce.
Większość demonów stanowiły przekształcone dusze ludzkie – ukarane za grzechy, dusze zmarłych nagle, albo dusze narodzonych w nieodpowiednim czasie i miejscu.
Duch nie ochrzczonego, poronionego dziecka lub dziecka pozbytego przez matkę, ukazywał się w miejscu pochówku jako zwierzę, niepokoił żywych, szkodził zwierzętom.
Duch topielca, ukazujący się w okolicach wody, starał się zwabić ofiarę do wody, by się utopiła.

Leśne demonki – mamuny, dręczyły ciężarne kobiety i podmieniały niemowlęta w kołyskach. Ich działania doszukiwano się, gdy dziecko rodziło się poważnie chore. Wierzono, że aby mamuna oddała kobiecie jej prawdziwe dziecko, należało podrzutka wynieść przed dom i zbić, aż do płaczu aby wzbudzić w mamunie litość i zmusić ją do zabrania odmieńca.
Miały też w miejsce narodzonego i niepilnowanego dziecka podkładać bliźniaczo podobne niemowlę, będące jednak dzieckiem czarownicy i demona. Niemowlę takie po wyrośnięciu stawało się zwykle złoczyńcą, w dzieciństwie zaś charakteryzowało się wielką złośliwością i paskudnym charakterem. Np. wyjadało wszystko z garnków, oddawało mocz do mleka, by skwaśniało, itp.
Mamuny szkodziły przyszłym matkom, tzn. kobietom w ciąży, przez zsyłanie im koszmarnych snów, opuchlizny na nogach oraz zmuszanie do wymiotów. Istniały sposoby przeciwdziałania ich zakusom. Należało mieć przy sobie coś metalowego i ostrego. W czasie porodu należało zwiększyć wielkość amuletu i pod łóżko wkładało się duży nóż lub nawet lemiesz. Dzieciom zaś należało przywiązać do ręki coś czerwonego. Skutecznie chroniło to przed podmianą. Mamuny potrafiły też zabrać dopiero co urodzonemu dziecku cień, co sprawiało że dziecko wyrastało na idiotę lub szaleńca.

Wodno-leśne rusałki, wyrastały z duszy niechrzczonych dzieci pochowanych po kryjomu w lesie, wyglądały jak dziewczęta. Tańczyły na polanach, nawoływały młodych mężczyzn do lasu, powodując ich nieszczęście, a uwolnienie się od nich było bardzo skomplikowane. Zdarzało się jednak, że leśne dziewczęta pomagały pasterzom. Miały długie włosy, którymi się okrywały, ale preferowały absolutną nagość. Potrafiły pięknie śpiewać. Wychodziły z wody w nocy, aby tańczyć w świetle księżyca. Ich świętym drzewem był jawor. Ich święto było na początku czerwca – wychodziły wtedy z wody w samo południe i siadywały na jaworowych gałęziach. Ludzie świętowali wtedy odpoczynkiem od pracy.
Był to pierwszy czas w roku, kiedy można i wolno było się kąpać.
Rusałki potrafiły ukarać za nieposłuszeństwo kobiety, które pracowały na polu w tym czasie.

Rusałką mogła stać się kobieta, która nigdy jeszcze się w nikim nie zdążyła zakochać. Jeśli w nocy natknęła się na korowód rusałek, zostawała jedną z nich. Nie umiała wrócić do domu, tylko z daleka przyglądała się swemu obejściu. Następnego ranka obok domu jej rodzina znajdowała porzucony wianek. Rusałki bywały niebezpieczne dla mężczyzn, których wabiły pięknym śpiewem.
Potrafiły człowiekowi zaszkodzić, ale i pomóc. Wabiły więc często swoją urodą niewiernych mężczyzn, a następnie doprowadzały do ich zguby, zatracenia, wyczerpania intensywnymi pieszczotami. Doprowadzały do szaleństwa, sprowadzając na nich żądze niemożliwe do zaspokojenia.
Rusałki były zawieszone między światami, bo nie dopełniły przed śmiercią obrzędu ślubu, żyły na wiarę. Aby je sobie zjednać, składano im w ofierze przekupne dary.

Wierzono także w nieszkodliwe – zmory, śpiewające smutno modlitwy i pieśni nad potokami.
Ludzi obdarzonych cechami demonicznymi nazywano: wiedźma albo wilkołak.
Wierzono, że jeśli matka ma siedmiu synów, lub siedem córek jedno po drugim, to siódme rodzi się wiedźmą, albo wilkołakiem. Mówiono, że wiedźminy miały gęsie łapy, opierzone uda i pojawiały się o świcie lub po północy, na rozstajach dróg, wtedy gdy jedna pora roku ustępowała kolejnej.
Miały ogromną moc. Mogły zniszczyć zbiory, rozpętać burzę, ściągać gradobicie albo śnieg.
Ludzi pozbawiały zmysłów i tym zabijały. Często wiązało się to z niedopełnieniem „obrzędów” – przyjęcia aktu małżeństwa, chrztu, czy godnego pogrzebu. Stąd brały się porońce i niechrzczeńce.
Poroniec – to pomniejszy złośliwy stworz, groźny szczególnie dla kobiet. Młode brzemienne kobiety były nocą lub w lesie straszone przez porońca i jeśli poddały się lękom – zaczęły uciekać, to stworz próbował zabrać im nienarodzone dziecko, którego ciałem sie żywił. Porońcem stawało się najczęściej dziecko urodzone martwe, nie pochowane zgodnie z obyczajem, zgodnie z nazwą z poronienia ciąży.
Dziwożony, rozporządzały nadnaturalną mocą, ich dusza opuszczała ciało w pierwszej godzinie po północy.
Dla zmylenia czujności najbliższych członków rodziny, męża lub dzieci, wiedźmy wypełniały swe legowiska kłakami z wełny. Cielesna powłoka wiedźmy była jedynie „pustą skórą” pozostawioną w łóżku. Jeżeli domownicy zauważą, że dusza kobiety wyruszyła na nocną wędrówkę, nacierają jej skórę łajnem. Zdemaskowana ma odciętą drogę powrotu do żywotnej postaci i wiedźma sama odchodzi.
Siedziby wiedźm i dziwożon stanowią głównie potężne drzewa, rosnące poza osiedlami ludzkimi.
Wierzono, że wiedźmy i dziwożony wybierają swe ofiary także z pomiędzy własnych rodzin.
Uważa się, iż istoty te odpowiedzialne są za przysparzanie strat materialnych, bezpłodność, impotencję i inne dręczące choroby, w dodatku wysysanie mleka z krówskich wymion i owczych skórlatów!
Przedwczesna lub gwałtowna ludzka śmierć, niespełnienie w miłości albo niewłaściwie dopełniony pogrzeb mogły stać się początkiem udręki duszy zmarłego, krążącej bezcelowo po świecie.

Demonem, można było stać się wtedy – gdy zachowano wszystkie pogrzebowe rytuały, ale pochówek nastąpił bez udziału rodziny lub gdy nie było nikogo, kto mógłby zaopiekować się duszą. Duch wędruje wtedy przez świat żywych, ponieważ bramy niebios zostały przed nim zamknięte. Tkwi więc uwięziony w otchłani zapomnienia, dręczony wiecznym niespełnieniem. Gniew, który się w nim rodzi znajduje ujście w atakach na śmiertelników, na których rzuca klątwy i sprowadza choroby. Przynosi nieszczęście i śmierć swoim napotkanym ofiarom, a także ich rodzinom. W nocy można usłyszeć jego skowyt.

Kolejnym pół-demonem był pryk, albo siksa – człowiek, który stawał się co miesiąc kobietą lub mężczyzną – na zmianę. Na wsiach wierzono np., że nie wolno wskazywać palcem na słońce – bo można mu „wybić oko”, co sprawi, że pogniewane – przestanie wkrótce świecić.

Mojmy i strzygi były wampirycznym duchem, którym staje się zmarła nagłą śmiercią np. w połogu młoda kobieta. Przedstawiana jest pod postacią brzydkiej, nagiej kobiety o wydatnych piersiach i ustach, czarnym języku, zmierzwionych włosach. Podobno posiada również odwrócone do tyłu stopy.
Duchy te mają szczególnie przykry charakter. Bywają niezwykle złośliwe i mściwe. Nienawidzą wszelkich przejawów życia, prześladują więc ciężarne kobiety stanowiąc wielkie niebezpieczeństwo dla brzemiennych kobiet, które były przez nie mocno atakowane, jeśli przechodziły w pobliżu ich siedzib. W wyniku ich napaści, przyszłe matki ... nie donaszały ciąży, bądź wydawały na świat ułomne potomstwo.

Kilka razy do roku należało ugościć dusze bliskich, powracające czasowo do świata żywych. W tym celu palono ogniska, świece i gromnice. Składano im ofiary z mięsa i pożywnych potraw.

Mara albo zmora, to złośliwa dusza żyjącej osoby, która – korzystając ze snu właściciela – opuszczała jego ciało i „zażywała rozrywki”. Dana osoba mogła nawet nie wiedzieć, że jej sen uwalniał zmorę. Zmora lubiła się w nocy sadowić na piersiach śpiącej osoby i powolutku pozbawiać ją tchu. Umiała też zmieniać się w rozmaite zwierzęta: kota, kunę, żabę, mysz a także w przedmioty martwe, jak słomka czy igła. Jeśli zatem nawiedzony budził się rankiem z uczuciem, że coś go całą noc gniotło w piersiach, często obwiniał za to właśnie zmorę. Wierzy się, aż do tej pory, że gdy zmora dusi człowieka po nocy, gdy ten obudzi się nagle – to zmora, aby się skryć, błyskawicznie zamienia się w drobny przedmiot np. źdźbło, piórko, włos itp., który osoba nawiedzona może odnaleźć na swej piersi ... lub obok.
Skuteczną metodą ochrony przed zmorą była zmiana pozycji podczas snu – należało położyć się w łóżku odwrotnie, z głową w nogach łoża. Dodatkowo wskazane było spać ze skrzyżowanymi nogami.
Był to demon dość naprzykrzający się – ale łatwy do okpienia i zasadniczo nieszkodliwy. Szczególną odmianą zmory była pokusa objawiający się pod postacią mężczyzny lub kobiety, kochających się ze swą ofiarą, czasem za jej zgodą, czasem bez ... czasem na jawie, czasem we śnie.

Jeśli jakaś dziewka ... w czasie snu stękała i miotała sobą po łóżku, to niewątpliwie jakiś demon z nią się zabawiał. Wskazane było – szybko ją zbudzić, bo inaczej mogło się to skończyć pozamaciczną ciążą, i to wcale nie wyśnioną!

Płanetnik – postać demoniczna lub pół demoniczna. Istota uosabiająca zjawiska atmosferyczne. Wierzono, że płanetnicy kierują chmurami, zsyłają burzę i grad. Nazwa płanetnik pochodzi od łacińskiego słowa planeta. Płanetnikami zostawały dusze zmarłych nagłą śmiercią. Wyobrażano ich sobie jako wysokich starców w szerokich spadzistych kapeluszach i obszernych płaszczach bez rękawów.
W zależności od okoliczności, płanetnicy mogli być przychylni lub wrodzy ludziom. Przychylność płanetników można było zdobyć rzucając mąkę za wiatrem. Przychylni płanetnicy zstępowali na ziemię i ostrzegali ludzi przed burzą oraz chronili przed suszą. Płanetnikami byli również wybrani mężczyźni, obdarzeni mocą kontrolowania pogody. Tuż przed burzą byli oni wciągani przez niebo (względnie przez tęczę) i toczyli w powietrzu walkę ze smokami powietrznymi symbolizującymi chmury – burzowe i gradowe, względnie wychodzili na pole i odganiali burzę magicznymi zaklęciami. Mianem płanetników określano także ludzi przepowiadających pogodę.

Osoba opętana przez duchy potrzebuje pomocy: w przeciwnym wypadku, duch będzie konsumował jej wnętrzności i przyprawi ofiarę o jakąś poważną chorobę. Na ratunek może pospieszyć tylko „znachor dusz”, który wirując kadzidłem z poświęconym zielem wokół pacjenta wywołuje z ciała złe widmo.

Aniele Boży, stróżu mój”… tak rozpoczyna się modlitwa, którą nasi proszą swego niewidzialnego opiekuna o wsparcie i ochronę. Religia uznaje anioły za stworzenia duchowe doskonalsze od ludzi, pełniące rolę pośredników z Bogiem. Ich tradycyjny wizerunek to długowłosi, skrzydlaci mężowie o cudnej urodzie. Biblijni aniołowie uważani są za posłańców od Boga i dowódców jego armii. Wiele z nich pomaga ludziom orać ziemię, zachować zdrowie, polepsza zbiory i chroni od nieszczęść. Oczywiście są i tacy, z którymi należy być szczególnie ostrożnym, gdyż są podstępni i złośliwi.

Świat w tych zamierzchłych czasach był zupełnie inny niż obecnie. Człowiek czuł się z jednej strony wyobcowany, gdyż sam wiedział jak kruche jest jego życie, z drugiej zaś strony był zespolony z naturą w sposób znacznie silniejszy niż kiedykolwiek indziej. Postęp i rozwój intelektualny oraz wiele innych czynników doprowadziły do niemal całkowitego wyobcowania duchowości z jego naturalnego środowiska. Człowiek ze swoimi lękami i fobiami zawsze fascynował otoczenie.

W dzieciństwie boimy się ciemnego pokoju, nieznajomych podejrzanych ludzi, smoków i czarownic. Ale tym co również mocno przerażało, był lęk przed pochowaniem nas żywcem, a ponoć przytrafiło się faktycznie kilka takich przypadków. Aby ograniczyć takie przypadki, stosowano różne metody.
Pierwszą powszechnie stosowaną – była zwłoka. Ma ona dać człowiekowi – jeszcze parę godzin, czasem parę dni, by przechytrzyć śmierć i obudzić się przed pochówkiem.

O tym, że takowe działanie miało sens świadczy przypadek Katarzyny Bukowskiej-Tyrały, która zmarła 5 lutego 1831 roku.
Została już przygotowana do pochówku, to znaczy obmyta, ubrana w śmiertelną koszulę i złożona w trumnie. Kiedy tak czekała kilka dni – pośród modlitw i lamentów – na wyruszenie w ostatnią drogę, uśmiechając się bosko w kierunku niebios – zamknęła oczy.
Jej mąż udał się więc do Poronina na plebanię, by zamówić pogrzeb.
W trakcie omawiania z proboszczem kosztów i pochówku, w biegu na plebanię przybył zięć i oznajmił: „Teściowa wstała z trumny i z ludziami co jom adorujom – uradza ...”
Zaskoczeni takim obrotem sprawy żałobnicy wraz z wikarym udali się szybko na miejsce zdarzenia.
Tam „zmarła” oświadczyła, że: „była w białej izbie, w której jasność wielka biła, widziała dzieciątko, które krzyż w ręku trzymało, mówiąc jej: - Jak się ludzie nie poprawią, będę ich krzyżem karał”.
Po zdaniu relacji, nie zgodziła się zdjąć śmiertelnej koszuli, gdyż – jak oznajmiła – jej powrót jest tylko chwilowy. I tak, jak powiedziała, dziewiątego dnia ponownie umarła, tym razem na zawsze bez zwłoki. Aby ukraść niekiedy kilka dni albo chwil z odejścia duszy do wieczności próbowano obudzić zmarłego, nakazywano głośno się modlić i śpiewać. Przenoszono także zwłoki z pomieszczeń chłodnych do gorących lub na odwrót. Niektórzy znachorzy zalecali, by zmarłych łaskotać, szczypać, a nawet przypalać rozgrzanym przedmiotem.
Rzadziej stosowanym, a na pewno skutecznym było „uśmiercanie trupa”. Polegało ono na tym, że denatowi podcinano żyły, by mieć pewność zgonu.

Parady kościelne zawsze gromadziły tłumy. Są one przejawem ludzkiego pragnienia ukazania na zewnątrz swoich radości, smutków czy obaw. Szczególną formą życia religijnego są procesje.
Te świąteczne obrzędy liturgiczne gromadziły wiernych, którzy idąc za krzyżem obchodzili kościół, wieś lub okoliczne pola i śpiewali nabożne pieśni ze szczególnym uwzględnieniem Litanii do Wszystkich Świętych. Urządzano je na wielkie święta takie jak Boże Ciało czy Zmartwychwstanie, jak również w czasie lokalnych świąt, sytuacji zagrożenia i w szczególnych potrzebach.
Na przedzie szedł wójt i „drzewo Krzyża Świętego” niósł, za nimi pozostałe relikwie, duchowni i okoliczna ludność. Ten swój trud ofiarowali „św. Aniołowi Stróżowi ... aby nas strzegł i bronił od morowego powietrza, które w Nowym Targu i okolicach Szaflar grasowało”.

Błagalne procesje o deszcz bywały w roku 1839, gdy „wielka suchość była, ludzie nie mogli orać, a co posadzili powysychało”. Do tego wszystkiego mnóstwo robaków i różnorakich chorób się pojawiło.
Słonko i miesiącek, jako krew cyrwone było – wywołując grozę i pospolite we wsiach pożary,
jaże ludziom wielom, patrzącym w niebo – ocy z zolu popuchły”.

Aby zaradzić suszy bractwa organizowały procesję. Modlitwy musiały znaleźć zrozumienie, albowiem: „Pan Bóg, tegoż dnia deszcz spory, rzęsisty dał, aże wielka wygoda sie stała, ziemia ożywienie dostała”. Upowszechnił się zwyczaj, aby biły dzwony „kiedy procesja szła wokół kościoła, zdało się tak czynić (...) aby ludzie słysząc dzwonienie, tak w domach jako i na polach uklękowali i adoracyją Venerabili Sakramento czynili”.
Procesje to nie tylko swoisty folklor, ale przejaw wiary i pogłębianie jej poprzez przeżycia emocjonalne. Ojcowie jezuici na Górce prowadzili misje i codziennie rano spotykali się z ludźmi na mszy św., a po niej uczono katechizmu. Wszyscy obserwatorzy i uczestnicy z dużym uznaniem wypowiadali się o włożonej pracy ojców jezuitów, podkreślając szczególnie sposób i jasność przekazu.

Kalwaria Zebrzydowska to jedno z najpiękniejszych miejsc pielgrzymkowych w Polsce, odwiedzane przez wiernych z całego świata. Od stuleci Podhalanie pielgrzymują do Kalwarii polecić się Matce Boskiej. Historia Kalwarii Zebrzydowskiej rozpoczyna się w roku 1600. Wojewoda krakowski Mikołaj Zebrzydowski buduje na górze Żarek (dzisiaj góra Ukrzyżowania) kaplicę Świętego Krzyża.
Mikołaj Zebrzydowski, urodził się w 1553 r. w Krakowie. W 1560 r. rozpoczął naukę w kolegium jezuickim w Braniewie pod opieką Stanisława Hozjusza, biskupa warmińskiego.
Z kolegium jezuickiego, które opuścił ok. 1569 r., wyniósł średnie wykształcenie z dobrą znajomością łaciny oraz głęboką pobożność cechującą go przez całe życie.
Brał czynny udział w wojnie króla Stefana Batorego z Gdańskiem (1576) oraz w kampanii moskiewskiej (1577), walczył też pod Połockiem i Pskowem. W 1580 r. uczestniczył jako rotmistrz w oblężeniu Wielkich Łuków. Podczas wojen moskiewskich Zebrzydowski związał się politycznie z kanclerzem Janem Zamojskim. W 1585 r. został starostą generalnym krakowskim i zamieszkał na Wawelu w kamienicy starościńskiej. W cztery lata później został wojewodą lubelskim, który to urząd złożył, gdy w 1601 r. król powierzył mu godność wojewody krakowskiego (1601-1620).
Kaplica powstała na kształt i wizerunek modelu przywiezionego z Jerozolimy. W 1601roku nuncjusz papieski, Klaudiusz Rangoni poświęcił kaplicę; Mikołaj Zebrzydowski postanawia wznieść jeszcze kaplicę Grobu Chrystusa oraz mały klasztor oo. Bernardynów. W roku 1603 biskup krakowski i król Zygmunt III zatwierdzają akt fundacji i darowizny oraz kładą kamień węgielny pod nowy kościół i klasztor.
Przełomowym okresem w dziejach Kalwarii są lata 1604–5 kiedy Mikołaj Zebrzydowski buduje
Drogi Męki Pańskiej – od Wieczernika do Grobu Chrystusa, na wzór tych na Ziemi Świętej w Palestynie.

W 1609 roku zakończono budowę kościoła i klasztoru z przekazaniem ich zakonowi oo. bernardynów. W latach 1605-1611 powstają nowe kaplice, ojcowie bernardyni prowadzą wiernych po świeżo wyznaczonych dróżkach i opowiadają o wydarzeniach z Ziemi Świętej i modlą się. W roku 1620 umiera fundator Mikołaj Zebrzydowski a dalszym opiekunem i budowniczym Kalwarii zostaje jego syn – Jan. Powstają dalsze budowle jak kościół Grobu Matki Bożej, dalsze kaplice. Jest rok 1641, klasztor otrzymuje obraz Matki Bożej, nazwany początkowo Płaczącym a później Cudownym.
Odnotowuje się cudowne uzdrowienia. W roku 1667, obraz przeniesiony zostaje do specjalnej wyłącznie dla niego przeznaczonej kaplicy. Osobny rozdział w historii klasztoru to zapoczątkowanie obchodów pasyjnych, odprawianych w Wielki Piątek. Słynne stają się procesje gdzie obok zakonników i pątników udział biorą osoby przedstawiające Chrystusa i apostołów, przy stacjach wygłaszane są kazania i odgrywane scenki z wydarzeniami pasyjnymi.
Fundację rozwijały 3 pokolenia Zebrzydowskich: Mikołaj i Dorota, Jan wraz z żonami – Barbarą i Ewą oraz Michał i Marianna. Procesem budowy kierowały później córka Michała, Anna, jej mąż Jan Karol Czartoryski oraz jego druga żona – Magdalena z Konopackich. W przeciągu wieku wybudowano większość istniejących obiektów. Kult maryjny w sanktuarium wiąże się również z Cudownym Wizerunkiem Matki Bożej Kalwaryskiej. Obraz został sprowadzony tu w 1641 r. przez Stanisława Paszkowskiego. W 1667 r. przeniesiono go do zbudowanej przez Michała Zebrzydowskiego kaplicy.
Jest to jeden z najbardziej znanych i czczonych wizerunków Maryi w Polsce.
Pielgrzymi gromadzili się ... i wciąż to czynią – głównie na dwóch uroczystościach: w Wielkim Tygodniu, kiedy to „nabożeństwo dróżkowe” jest wzmacniane przez Misteria Męki Pańskiej, oraz na odpuście ku czci Wniebowzięcia NMP, kiedy to formują wielkie i barwne procesje: Zaśnięcia i Wniebowzięcia Matki Bożej.
Od najdawniejszych czasów nasi pielgrzymowali do cudownych obrazów i miejsc związanych z religią oraz nauczaniem Jezusa. Ruch pielgrzymkowy był szczególnie związany z ciągłymi doświadczeniami ... (epidemie, głód, wojny), jakie nawiedzały ludzkość od zarania dziejów.
Największa pielgrzymka jaka wyszła z Nowego Targu w XVIII wieku została opisana przez jej uczestnika, mistrza cechu. W maju 1769 roku wyruszył cały pochód „rachując ludzi do kilka setek z pospolitemi”.

(...) Bractwa, cechy i wielmoże przygotowali specjalne wota (łańcuszki, szaty liturgiczne, ozdoby). Pośród nich „herb miasta ze św. Katarzyną w białej sukni, przepasanej czerwonym pasem z narzuconym purpurowym płaszczem, na niebieskim tle wyrobiony.
Porządek pochodu był następujący. Najpierw „krzyż wielki wniesiono”, za nim wota i „kotły dwa niesiono, w które bito, a za niemi trębacze dwa od ratusza śli i trąb swoich często ogłos wesołości przetrębując, dawali”. Po nich kroczyło duchowieństwo, rzemieślnicy, mieszczanie i pospólstwo. Przeszli koło ratusza a następnie obeszli miasto dokoła i złożyli „ornamenta i obrazy” na specjalnie przygotowane wozy.
Kiedy kolumna przybywała do jakiegoś większego skupiska ludzi i miała tam nocować „wozy, na których obrazy w szafach i puzdrach zachowane były, zawsze na śród rynku na noc stawały”.
Wieczorem, kiedy utrudzeni piechurzy odpoczywali, gospodarze gromadzili się wokół przywiezionych wotów i wspólnie z pielgrzymami przy „obrazach pieśni nabożne na chwałę Najświętszej Pannie zanosili, a po nich w kotły bijąc, trębacze swoje kuranty przetrębowali, że się ludziom zdawało, jakoby jaki książę albo senator wielki do miasteczka zawitał”.
Wszystko to sprawiało, że ludność okoliczna odrywała się od swojej codzienności. Pielgrzymów traktowała jak posłańców, przez których można przesłać swoje modlitwy, prośby i dziękczynienia. Dlatego, gdy oni przechodzili, ci padali przed nimi na ziemi krzyżem lub przyklękali. I tak dzień po dniu pątnicy przemierzali kolejne miejscowości, budząc wiarę u obserwatorów i umacniając równocześnie ją u siebie. Kiedy dotarli na miejsce, wywołali powszechny podziw i zachwyt, zatrzymali się koło kościółka.
Tam ich uroczyście przywitały bractwa miejskie, a dwaj ojcowie wprowadzili przed oblicze Najświętszej Panienki.
Wójt i duchowni w imieniu współmieszkańców podziękowali za to „że Pan Bóg i Matka Boska zawarowała miasto od morowego powietrza srogo grasującego naonczas w Krakowie i Myślenicach (...).

Pielgrzymki przybierały przeróżne formy i niesamowitą oprawę. Jedni przed udaniem się w daleką drogę przygotowywali się długo, innym wystarczył impuls i słowo aby opuścić wszystko i udać się w nieznane.
Tak było z Anną Nędzą-Stanik, która – gdy „bydło pasła” zobaczyła pielgrzymkę idącą do Kalwarii, natychmiast zostawiła krowy i owce swemu losowi, a sama przyłączyła się do pątników. Kiedy przybyła do celu oddała się modlitwie żyjąc z jałmużny. Przez dwa tygodnie, codziennie „stacje obchodząc, modlitwy święte z płaczem odprawowała i dusze swoją Panu Bogu, jako oblubieńcowi swemu ofiarowała”. „Ciężki tyn krzyż o Panie, ciężki dla Twojego ramienia, nosiłeś go Panie dla ludzkiego zbawienia, stojąc o Panie pod krzyżem Twej Męki, chciałabyk Ci powiedzieć – dzięki”.

Dróżki Pana Jezusa opowiadają jego historię od wyjścia z wieczernika w Wielki Czwartek aż do śmierci. Obejmują one 28 stacji i 24 obiekty, w tym kaplice Wieczernika, Ogrójca, Pojmania na Cedronie, domy Annasza i Kajfasza oraz pałac Heroda i Piłata. Dróżki Matki Boskiej ukazują historię od śmierci jej syna, aż do jego Zmartwychwstania. Obejmują one 24 stacje i 11 obiektów, w tym Kościół Grobu Matki Bożej, Wieczernik czy Kościół Ukrzyżowania. Łączna długość Dróżek Kalwaryjskich to 5 km. Na ich terenie odbywają się doroczne Misteria Pasyjne.

Droga Krzyżowa, to taki czas łaski, czas towarzyszenia Jezusowi w Męce, czas wychodzenia z grzechu. Robiło się samemu „cierniową koronę” z nią szło się – dróżkami rozważając mękę Jezusa. Cierniową koronę zostawiano w kaplicy obnażenia Pana Jezusa. Kalwaria Zebrzydowska to taka nasza polska Jerozolima.

Naturalne piękno krajobrazu, który się stąd roztaczał na progu Beskidów. To miejsce w przedziwny sposób nastraja serce i umysł człowieka. Jest, miejscem szczególnym, na którym łatwiej usłyszeć głos Boga. Sakralny charakter tego miejsca oraz oaza mistycznego nastroju i niezwykle urokliwy krajobraz czynią z tego miejsca przeżycie nie do zapomnienia.

Wędrówka po Dróżkach zapadła głęboko w pamięć i serca pielgrzymów, przychodzących z różnych parafii południowych rubieży Małopolski i Ziemi Żywieckiej , Ziemi Oświęcimskiej i Śląska. Wspólnota pielgrzymkowa starała się odpowiedzieć na wezwanie Pana, który pragnie zbawienia wielu dusz, ukazując, że jest Bogiem pełnym miłości i miłosierdzia.
Podczas rozważań modlitewnych przeżywaliśmy chwile w czasie których dokonywało się rozbudzenie życia i modlitwy w żywym kontakcie ze słowem Bożym.
Tak swoje wspomnienia wyrażali uczestnicy.