O stworzeniu Podhala ... ...
Wiadomo, Pan Bóg stworzył Świat w siedem dni.
Nad każdą tworzoną krainą zawsze się głęboko zastanawiał i formował ją tak, aby pod każdym względem była doskonała.
I tak ziemie włoskie i greckie rodziły doskonałe cytrusy i oliwki, ziemie węgierskie wspaniałe krzewy winne.
Przyszedł w końcu czas na utworzenie ziem polskich.
Bóg, doskonale wiedział i miał opracowany plan jak uformować tą krainę, na północy będzie morze do którego wpadać powinny wszystkie potoki i rzeki a nad nim usypał plaże złociste. Na centralnym miejscu, będzie równina w urodzajne pola i lasy, które utworzą puszczę pełną dzikiego zwierza.
Jak myślał tak robił, ale akurat nadeszła pora gdy słonko stanęło w najwyższym miejscu, dające znak do posiłku i odpoczynku. Kiedy miał utworzyć Podhale rozmarzył się nad cudami jakie tam powstaną, czym szczególnym mógłby obdarować tę krainę.
Z pomocą przyszedł mu jeden z pomagających mu w dziele archaniołów.
Panie, jesteś zmęczony od pięciu dni pracujesz bez przerwy, bez odpoczynku. Pozwól, że ja uformuję ten skrawek ziemi, zobaczysz, że będzie to piękna kraina!
Pan Bóg, się zgodził ... a sam się schował do cienia rosnącej limby.
Archanioł, dumnie przystąpił do dzieła. Postanowił, że kraina jaką utworzy będzie najwspanialsza ze wszystkich. Nazbierał więc dużo skał i głazów, zbudował z nich góry wysokie, tak aby te istoty, które będą mieszkańcami na tej ziemi mogły być jak najbliżej cieplutkiego słońca. Ponieważ skały były śliskie i ostre, pokrył je warstwą najżyźniejszej ziemi, ukwiecił łąkami, halami z miękką i żyzną trawą. Kiedy skończył stwierdził, że to co uformował jest doskonałe i Bóg, na pewno będzie z niego dumny. Poszedł więc jak najszybciej odnaleźć Pana i pochwalić się swoim dziełem.
Pan Bóg, aby nie próżnować, nie marnować czasu, tworzył w tym czasie Orawę, Luptów i Spisz.
Anioł, nie mógł się nadziwić urokowi tych ziem, ale nie się też doczekać momentu, kiedy Bóg ujrzy jego dzieło. Ruszyli więc czem prędzej w kierunku Podhala!
Niestety w czasie kiedy anioł szukał Pana Boga ... nad Podhalem rozszalała się straszna burza i spadły obfite ulewne deszcze. Ulewa spłukała całą glebę pokrywającą wcześniej góry, które wyglądały teraz jak wystrzeżone zęby straszliwej bestii. Bóg przeraził się tym widokiem i nieco się rozgniewał się na swojego pomocnika. Anioł, tłumaczył się, że uformował tę krainę zupełnie inaczej, że zniszczeniom jest winna burza jaka tędy przeszła.
Prosił więc Pana o kolejną szanse, chciał stworzyć tu ludzi, którzy naprawią wszystkie zniszczenia dokonane w tym czasie na Podhalu.
Ale, Pan Bóg ... już nie dowierzał swojemu pomocnikowi Archaniołowi i sam dokończył dzieła.
Bóg, stworzył – górala: człowieka zwinnego jak kozica, silnego jak niedźwiedź, kochającego tę twardą, skalną ziemię, pracowitego, upartego, ale o szlachetnym sercu i pięknej duszy.
Szeligówka
Kiedy Kraków i Nowy Targ istniały od dobrych kilku stuleci, dopiero wtedy pod Tatrami pojawiły się pierwsze osady. Jeszcze w 1500 r. wioską najdalej ku Tatrom wysuniętą były Szaflary. Dalej ciągnęła się nieobeznana puszcza, przez którą wiodły drogi, najczęściej grzbietami wzgórz i wzdłuż potoków, ku pastwiskom na tatrzańskich halach. Sezonowe osady pasterskie przemieniły się w siedziby stałe. Przywilej osadniczy ponoć wydał król Stefan Batory w 1578 roku, ale dokument ten zaginął. Potwierdzony został przywilejem Michała Korybuta Wiśniowieckiego z 1670 r. zatwierdzającym prawa mieszkańców wsi.
Nazwa Zakopane pojawia się po raz pierwszy w kronice parafii czarnodunajeckiej pod datą 1605 roku. Już wtedy zakopiańscy gazdowie Gąsienice, Jarosze, mieli swoje polany – na Krzeptówkach, na Potoku, Prokopówka, Stawiańce i Sywarne, już wtedy wypasali swoje bydło na tych terenach, które w późniejszych latach stały się częścią Polan. Tereny te administracyjnie należały co prawda do króla polskiego ale potem jeszcze przed oficjalnym pierwszy rozbiorem Polski w 1770 roku zostały zagarnięte przez Austrię i wcielona do c.k. skarbu austriackiego.
W tym samym okresie osada Polany – wymieniana była razem z Zakopanem i Olczą.
Protoplastą rodu Pitoniów, który zapoczątkował i zatrzymał się na dłużej w Kościelisku – Polanach, był – Michał Pitoń, ur.26.09.1718, zm. 26.09.1814, czyli w dniu swoich urodzin mając – 96 lat.
Michał Pitoń, stał się współwłaścicielem polany Szeligówka i Prędówka, ulokowanych częściowo na zboczach Palenicy i Butorowego Wierchu, poprzez ożenek z Reginą Szeliga, ur. 1720 r. zm. 11.12.1760 r.
Szeligowie, pochodzili z Ratułowa, ale od jakiegoś już czasu mieli w Polanach swoje sezonowe pastwiska, z których korzystali rokrocznie – wypasając tutaj swoje owce i krowy, od maja aż do końca września.
Szeligowie, na polanie Szeligówka – byli skoligaceni mocno z rodziną Kowali z Cichego, którzy również mieli tu swoją część pastwisk z której rokrocznie korzystali (podobnie) – wypasając owce i bydło.
Michał, był synem – Matusa Pitonia ... (ten był bęsiem, czyli nieślubnym synem) – Mariki od Czadcy i Jakuba, wspominanego tkacza i sukiennika, który w swojej młodości został bratem zakonnym, ale podczas zawirowań dziejowych – jakie miały miejsce w tamtym okresie, musiał z bractwa na jakiś czas wystąpić. Czasowo był rzemieślnikiem – sukiennikiem, oraz hodowcą owiec na osadzie – Zakopcze pod Wysoką, gazdując wspólnie z Mariką, niedaleko Czadcy, w pobliżu głównego szlaku handlowego, na tzw. Górnych Węgrzech. Sumienie jednak nie dawało mu spokoju, wrócił więc do stanu duchownego!
Matus (Mathias) Piton, jako syn Jakuba, od młodych lat był obwoźnym kupcem, który dostarczał czadeckie i jabłonkowskie sukno na Orawę i na Podhale, z którego to tutejsi możniejsi gazdowie zaczynali coraz częściej szyć paradne gazdowskie albo weselne cuchy i portki, które to w miarę wzbogacania się miejscowych gazdów – stawały się modne i obowiązkowe dla każdej niemal rodziny na schwał.
W odległych czasach na ziemiach węgierskich – Beskidu śląsko-morawskiego, w okolicach Czadcy, żyła piękna dziewczyna. Kochali się w niej wszyscy okoliczni chłopcy. Jej piękne, długie włosy, wielkie oczy oraz rumiane policzki ... spędzały sen z oczu niejednemu z nich.
Serce panny należało jednak tylko do jednego młodzieńca. Para bardzo chciała się pobrać, ale chłopak był ubogi, nie posiadał majątku i nie miał pieniędzy na wesele. Postanowił, że pójdzie w świat, na początek spróbuje handlować suknem, które wyrabiał domowym sposobem jego ojciec i matka, aby w ten sposób zarobić na swoje wesele. Spakował trochę prowiantu na drogę, zawiązał do brzemienia z chusty kilka bali sukna, pożegnał się z ukochaną i wyruszył. Dziewczyna z niecierpliwością czekała na powrót młodzieńca.
Mijały tygodnie, miesiące ... przecież, gdy wróci wezmą ślub z Mathiasem ... i na zawsze będą razem.
Mijały długie miesiące, a chłopaka jak nie było tak nie ma. Czas wolno płynął, a dziewczyna coraz bardziej traciła nadzieję na powrót ukochanego Mathiasa.
– Pewnie znalazł sobie inne miejsce, gdzie jest mu dobrze i zapomniał już o mnie – myślała?
Kiedy minął rok i połowa od rozstania, przyszła wiosna, dziewczyna postanowiła otrząsnąć się ze smutku i rzuciła się w ramiona innego chłopaka. W tym samym okresie z podróży wrócił jej ukochany Mathias.
Na handlu suknem, które w całości spieniężył na Orawie i Nowym Targu, kupił konia i juczne siodło od spiskich kupców z okolic Keżmarku.
Kupcy mówili, że siodła takie pochodzą od Rusnoków, że tylko oni wyrabiają takie, które same w sobie są bardzo wygodne, mocne i praktyczne w użyciu. Siodło juczne, umożliwiało użycie konia do przenoszenia ładunków na jego grzbiecie.
Takie drewniane siodło, które było wyposażone w boczne ławeczki do przytrzymywania ładunku oraz mnóstwo haków i uchwytów, kupił z myślą transportowania, znacznie większej ilości sukna z Czadcy, na Orawe i na Podhale. Widząc w handlu suknem przyszłościowy zarobek ... musiał zainwestować.
Aby zarobić na przyszłe koszta związane z weselem, przez ponad pół roku zatrudnił się przy uhlarzach. Przez jakiś czas był drwalem w lasach na Orawie. Kilka miesięcy pływał tratwą jako flisak, transportując spływem rzeki Orawy i Wagu skład surowego drzewa do ujścia Dunaju.
Po powrocie w rodzinne strony, widząc „zdradę” swojej narzeczonej, która nie dotrwała w obietnicach, oburzył się na nią ... odwrócił „na pięcie” pogniewany – konno ruszył w powrotną drogę, skąd przybył.
Zrozpaczona dziewczyna przez długi czas biegła za Mathiasem, ale ten coraz szybciej się oddalał.
Nogi ustawały, ciążyły jej (była już brzemienna) ... stawały się jakoby z kamienia.
W końcu wyczerpana padła na kolana i tak mogła już tylko szlochać. Wtedy chyba klątwa Matusa, zakończyła swe dzieło. Dziewczyna siedząc zrozpaczona pod wzgórzem ... zamieniła się w wierzbę.
Jej piękne włosy przeobraziły się w gałęzie porastające pień. Pozostały tylko łzy płynące po powierzchni liści i czasem pośród szumu kołyszących drzew da się słyszeć kobiece zawodzenie.
Ku wierchom ...
Mathias, szedł przed siebie niewzruszony, obrał drogę ku wierchom. Tu w okolicach Ludźmierza, Rogoźnika, Długopola, uhlarze węgiel z drzewa wypalali. Uhlarze byli to ludzie zajmujący się wypałem węgla drzewnego.
Na wypałach węgla drzewnego praca jest sezonowa, ale przy tym bardzo ciężka. Ludzie zajmujący się tą pracą mieszkają obok wypału i całe dnie i noce poświęcają tej pracy. Węgiel drzewny był wykorzystywany jako źródło ciepła przy wytopie rud żelaza w dymarkach. Pozyskiwanie węgla drzewnego było zawsze zajęciem trudnym, ponieważ wymagało bardzo dużego wysiłku fizycznego i doświadczenia podczas prowadzenia procesu jego wytwarzania.
Węgiel drzewny otrzymuje się w procesie spalania drewna, przy ograniczonym i kontrolowanym przez węglarza dostępie powietrza (tlenu). Aby ilość dostarczanego tlenu można było kontrolować, węgiel pierwotnie wypalano w ziemnych dołach ... tzw. mielerzach.
Mielerze do produkcji węgla drzewnego powstawały po wybraniu miejsca – najlepiej blisko wody z dogodnym dowozem drewna – wykopywano dół albo rów o głębokości 0,2 - 0,5 metra i promieniu na ogół ok. 4–6 metrów w zależności na jaką ilość drewna do wypału go przygotowywano. Następnie po okręgu ustawiano na „sztorc” szczapy, wyrzynki drewniane o długości ok. 1– 1,5 m, a pozostałe miejsce wypełniano drewnem. Był to początek stosu, który układano stożkowo do wysokości ok. 2 – 3 m. Stos okładano darnią i uszczelniano gliną, celem ograniczenia dostępu powietrza w głąb stosu a także po to, aby płomienie nie wydostawały się na zewnątrz stosu. Do łatwopalnego obłożenia stosowano siano albo słomę. Tak powstały stos nazywano mielerzem.
W dalszej kolejności uzupełniano ubytki darni, gliny oraz siana lub słomy, aby ograniczyć uchodzenie pary. Po kilkunastu do kilkudziesięciu godzinach, gdy mielerz był już zimny, oddzielano węgiel drzewny od gliny, sortowano i układano w siągi, które były gotowe do dalszego obrotu. Pozyskiwano ok. 40% masy wsadowej. Resztki – pozostałości niedopalonego drewna mogły być użyte ponownie do spalania.
Podobnym sposobem, jakim pozyskiwano węgiel drzewny w mielerzach, doświadczeni węglarze potrafili produkować terpentynę, dziegieć oraz maź. W tym przypadku, do procesu destylacji używano kilkuletnich pniaków sosnowych i jodłowych albo korę, gdyż zawierają one najwięcej żywicy.
Dźiegieć – to szaro-brunatny koncentrat ze smoły drzewnej o specyficznym zapachu i bakteriobójczych i antyseptycznych właściwościach, stosowany był często w ludowej medycynie.
Maź – to smar stosowany do smarowania i konserwacji drewnianych osi, np. wozów, bryczek, itp.
Maź można było uzyskać w podobny sposób jak przy produkcji węgla drzewnego. W mielerzu, skład drewna okładano darnią i oblepiano gliną, następnie podpalano. Drewno tliło się przez kilkanaście godzin z ograniczonym dostępem powietrza. Po kilku godzinach przez otwór z rynienki zaczynały wypływać produkty suchej destylacji drewna. Pierwsza terpentyna, następnie dziegieć a na końcu maź, gdyż była najcięższa. Z mielerza o objętości ok. 2 m sześciennych otrzymywano około 5 litrów mazi.
Mathias po kilku dniach wędrówki dotarł na Podhale, do miejsca gdzie wcześniej pracował z uhlarzami. Akurat dziś grupka tutejszych uhlarzy, wraz ze swoimi rodzinami, oraz okoliczni pasterze i pasterki, którzy po tutejszym borze wypasali owce i krowy, celebrowali noc św. Jana ... „noc świętojańską” .
Było to także wielkie święto dla pasterzy. Odpowiedzialność za przygotowanie sobótki spoczywała jak zawsze na barkach juhasów (pasterzy). Kilka dni wcześniej ścinali oni rosnące na obrzeżach jałowce, zbierali suche jedlinowe oraz inne gałęzie, układając z nich okazały stos. Ustawiali go w bezpiecznym miejscu, ale widocznym z każdego zakątka rozrzuconych pomiędzy wzgórzami – okolicznych wsi.
Kłęby białego dymu przyciągały niemal wszystkich tutejszych mieszkańców, którzy przed wyjściem z domów wygaszali ogień w piecach i paleniskach, aby móc go ponownie rozpalić późną nocą ... pochodniami odpalonymi z sobótkowej watry.
Dziewczęta rzucając na płonącą watrę wysuszone zioła – śpiewały, w ten sposób uwodziły pasterzy.
Pasterze, uhlarze i młodzi parobcy przeskakiwali przez sobótkowy ogień. Święto, stanowiło okazję do nawiązywania pomiędzy sobą przyjacielskich kontaktów.
Młodsi chłopcy, gonili po okolicy z rozpalonymi pochodniami, tzw. fakłami zrobionymi z obłupionej kory drzewa, zszytym po bokach korzennym łykiem z jałowca, w środku wypełnionym świerkową żywicą. Rozbiegani krążyli wśród zebranych wokoło ogniska, ciągnąc za sobą snopy radosnego światła.
Dopalone głownie z tradycją wtykało się do kartofliska, do owsa, albo do grzędy z kapustą i karpielami. Miało to zapewnić lepsze zbiory oraz uchronić grzędę przed szkodnikami.
Ulubioną zabawą przy ogniskach ... w „dziedzica” ... jeden z chłopaków – uhlarz, siadał umorusany sadzami na pieńku, w ręku trzymał osmoloną głownię. Patrząc po zgromadzonych dziewczynach wywoływał jedną, która miała do wyboru, albo go pocałować albo być wymazaną po twarzy sadzami. Chłopak, oczekiwał szybkiej decyzji, dziewczyna musiała szybko przykleić wargi do umorusanego policzka. Zabawa trwała do momentu, aż wszystkie dziewczęta były wywołane i domorusane.
Starsi parobkowie w tym czasie grali w „dupaka”, gdzie jednemu z uczestników – „dupakowi” ... zawiązywało się szczelnie oczy, następnie wypinając zadnią część tułowia, musiał odgadnąć przez kogo został uderzony otwartą ręką ... jeśli zgadnął ... kto go uderzył, następowała zmiana „dupaka”, a jesli nie ... to ten sam pozostawał na swoim miejscu, aż do skutku.
Sobótka ... jest niewątpliwie starodawną uroczystością ku czci słońca, uznawanego jako źródło życiodajnego ciepła i światła. Palenie więc radosnych ognisk oraz gromadne zabawy jakie przy nich wyprawiali pasterze w najkrótszą noc z całego roku ... zwanego także „przesilaniem się dnia z nocą”.
Tuż po zachodzie słońca, gospodynie i dziewczęta, zbierały się nad potokiem, wokoło watry, patrzyły czy się jedna po drugiej, czy wszystkie się zebrały; gdyby którejś nie było, tę ... uważano za czarownicę. Hucznie biesiadowały, wymachując rękami, spódnicami, idąc tańczącym krokiem wokoło ogniska.
Z każdego gatunku przyniesionych ziół skubały po gałązce i wrzucały w ogień, wierząc, że dym z tych ziół zabezpieczy je od złego; resztę zabierały do domów, aby powtykać w strzechy chałup, obór i stodół.
W Ratułowie żył chłop Szymon, był wdowcem, sam wychowywał córkę Rozalkę, której matka umarła półtora roku po jej narodzeniu. Poszła prać domowe odzienie – ku potoku. Dopiero co zaczął się kwiecień, dookoła po polach śnieg się wciąż utrzymywał, woda w potoku była lodowata ... przemarzła do szpiku kości, owiało ją, zachorowała i po trzech miesiącach – było po niej. Córka Rozalka, była piękna, dobra i bardzo pracowitą dziewczyną.
Po jakimś czasie – jej ojciec ożenił się po raz drugi z wdową z tej samej wsi. Miała ona córkę Hankę. Nie była to dobra dziewczyna ... pyskowała, mądrzyła się, do roboty się nie garnęła. Tak, jak to często bywa, macocha nie była dobra dla Rozalki, krzywdziła ją. Rozalka, pracowała od świtu do nocy, spała na barłogu w stajni. Czasami tylko dała jej macocha obiad, zaś Hanka, córka macochy, miała wszystko, najładniejsze stroje i oczywiście – nic nie robiła. Widział to ojciec, nie raz próbował Rozalce coś kupić, ale zaraz o to wybuchała taka awantura, że pół wsi zlatywało się przed chałupę Szymona, bo taki był wrzask, że ludzie nie wiedzieli – co się u Szymona wydarzyło?
– Taki to los sieroty, macocha nigdy nie ma za wiele serca, pomyślał smutny chłop.
– Jak Rozalka podrośnie to pójdzie na służbę do bogatego gazdy. Możliwe, że wyjdzie za mąż, za jakiego składnego parobka, to i los jej się na pewno poprawi ... pocieszał się Szymon.
Jednego razu, Szymon wraz z babą byli na jarmarku. Matka, jak zwykle kupiła dwie nowe chustki, oraz niebiesko-zielone koraliki, cztery obwarzanki, ale wszystko to było dla ... swej Hanki.
– A może by tak coś, Rozalce kupić ... Nieśmiało zapytał chłop?
Baba wrzasnęła nań ... ani mi się waż ... ten nicpoń na nic nie zasługuje ... tu, Szymon umilkł i posmutniał. W milczeniu wszyscy wracali do chałupy. Chłop, zerwał z drzewa kiść czerwonej jarzębiny.
– Dam je Rózi, niech i ona – biedna sierota, coś dostanie ... powiedział cicho pod nosem Szymon.
Ale, baba i to usłyszała ... zaczęła się na całe gardło śmiać.
– Tylko niech ją trzyma na strychu, albo w stajni, bo w domu są niepotrzebne – pyskowała baba.
Matka dała Hance prezenty, Rozalka stała smutna i patrzyła na nowe chustki, koraliki i ciasteczka.
– Masz tu moje biedne dziecko ... ode mnie skromny prezent – powiedział ojciec do córki.
Rozalka uśmiechnęła się przytuliła czerwoną jarzębinę do serca i gorąco podziękowała.
– Wynoś mi się z tymi skoruszynami na strych albo do stajni – wrzasnęła macocha ... wynocha ... do roboty. Gęsi przygnać ku chałupie, owce pozamykać, krowy wydoić ... ale to już ... rychtyk!!!
Noc świętojańska ... zjawiająca się jasna, prawie przeźroczysta, wonna okadzona dymem z watrzyska, pachnąca żywicą i spalanymi ziołami. Nasi znajomi – przytuleni usiedli wokoło watry.
Mathias (Matus) Piton i Rozalka od Molków; obydwoje wrażliwi na każdy impuls natury, jak ptaki wśród pląsów i śpiewów ... klaszczą w ręce rytmicznie dawając susy ponad ognisko. Porwani żądzą letniego przesilenia, ogarnięci nagłą wesołością, w radosnym tańcu poczęli podskakiwać z innymi wokoło ogniska. On, poczuł ... jak fala gorąca otula ciało, od nóg płomiennym wylewem kończąc na policzkach.
Po chwili oddechu odważył się spojrzeć na swoje bóstwo. Była śliczna, jak anioł, jak przecudnie wyrzeźbione popiersie ... spoglądały na niego niebieskie oczy, ubarwione cudnymi ustami i blond włosami. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Matus się nią zainteresował.
Był jak książę z bajki na białym koniu, który zwrócił uwagę na wieśniaczkę. Głowa znów delikatnie dotknęła jego ramienia ... jeszcze raz nie mogąc się wystarczająco nacieszyć jego bliskością.
Przejechała opuszkami palców po skórze jego ręki. Zrobiło jej się gorąco.
Na samą myśl o jego umięśnionym ciele na jej policzki wypełzł różany rumieniec.
Musiała nabrać w płuca głęboko powietrza aby się opanować. On najwidoczniej to zauważył, bo uśmiechnął się szczerze i musnął palcami jej czubek nosa. Nie uśmiechałby się tak gdyby wiedział, dlaczego Rozalka tak się rumieni. Prawda była taka, że nigdy nie była z żadnym chłopakiem tak blisko.
Myśl o tym, że tak szybko się angażuje, trochę ją przerażała, zwłaszcza, że po zaledwie kilku spędzonych z nim chwilach, pozwoliła sobie na to by się nim naprawdę zauroczyć.
Przez prawie cztery godziny spacerowali po okolicy w poszukiwaniu bliżej nieokreślonych celów, aż dotarli pod jej rodzinny dom. Podłożył dłoń pod jej podbródek, zmuszając by zadarła głowę do góry i spojrzała w jego duże cynamonowe oczy. Uwierz, dziś nie będę spał – powiedział przekonująco! Kolejny raz ją zaskoczył. Akceptował jej wybór i w taktowny sposób uświadomił jej, że będzie się o nią martwił, co już samo w sobie było dla niej niezmiernie ważne, przecież oznaczało, że w jakimś stopniu mu na niej zależy.
Dziewczyna patrzyła na niego wciąż nie mogąc uwierzyć w ten niecodzienny zbieg okoliczności.
Spojrzała raz jeszcze na Matusa i w jego cynamonowych oczach zobaczyła radość i lęk, domowy pies obczuł ich obecność, zaczął głośno szczekać, wróżąc przebudzenie się czujno śpiącej macochy.
Poczuła łzy podchodzące do oczu, przed oczami wciąż miała jego twarz, zebrała więc w sobie resztki siły, wzięła głębszy oddech by zapanować nad drżeniem własnego głosu.
Nie mogła tu jednak zostać ... ani chwili dłużej.
– Pójdę już. – Powiedziała łapiąc go za rękę. Matus, spoglądał na nią kompletnie zagubiony.
– Złapał ją kurczowo za obie ręce chcąc ją zatrzymać ale wyrwała się szybko z jego uścisku i pobiegła.
Macocha, w szaleńczym amoku wydzierała się tak głośno, że zapewne pobudziła wszystkich sąsiadów. Z wściekłą miną, z morderczym wzrokiem, otworzyła szeroko drzwi od sieni ... gdzie byłaś łachudro? Usta miała ściągnięte w gniewnym grymasie z taką niby pogardą wyższości – była jak wściekła! Popchnęła dziewczynę na drzwi, torując sobie tym samym drogę do środka izby. Rozalka uderzyła boleśnie ramieniem i głową o framugę drzwi, tracąc na chwilę równowagę ... chciała krzyczeć, żeby ją uspokoić, ale nie mogła – za nią stał ojciec, który zamachnął się i mocno – uderzył macochę!
Macocha, była tym faktem mocno przerażona, wręcz wpadała w histeryczną panikę. Coraz ciężej było jej złapać oddech i choć umysł kazał jej uciekać, ciało było zupełnie sztywne, jakby została sparaliżowana.
– Jesteś nic nie warta, powinnaś być wdzięczna, że jesteś tu razem z nami ... pod naszym dachem!!! Pogarda w jego głosie była wręcz namacalna. Ich twarze dzieliły milimetry, on patrzył na nią jak furiat.
Macocha, chyba nigdy wcześniej tak się nie bała jak teraz. Potrząsnął nią zmuszając by na niego spojrzała. Rozalka struchlała! Nigdy nie sądziła, że ojciec w jej obronie będzie zdolny do czegoś takiego? Odkąd straciła matkę jej życie wyglądało jak pasmo niekończących się krzywd i porażek.
Panny na wydaniu zawsze musiały zachowywać się skromnie, nie ujawniać swych uczuć zbyt pochopnie. Wymagano, aby inicjatywę w zalotach podejmowali mężczyźni.
Uosobieniem niewinności, dobrych manier i cnoty były spuszczone wstydliwie oczy i buzia w ciup.
Konwenans wymagał, aby kawaler zainteresowany panną, odwiedził ją w domu, przedstawił się rodzicom i pozyskał ich zgodę na następne wizyty.
Dla młodych dziewczyn – takie „pierwsze świętojańskie ognisko” było nie lada przeżyciem, awansowało ją bowiem na osobę która nie wymaga stałej opieki rodziców, prawie dorosłą, gotową do zamążpójścia.
Dziewczęta na wydaniu, zazwyczaj zgadzały się z matrymonialnymi planami rodziców, lecz zawsze marzyły o młodym silnym i urodziwym mężu. Małżeństwa z wielkiej miłości w których liczyły się wyłącznie uczucia młodych, łączące ich cechy charakteru, temperament lub dogmat urody ... najczęściej zdarzały się jednak tylko w pieśniach i marzeniach.
Zgodnie z przyjętymi i obowiązującymi normami, najpierw musiało dojść do porozumienia rodzin, do zawarcia wstępnej, jeszcze nic niezobowiązującej umowy matrymonialnej, do pozyskania obopólnych informacji: o samych młodych, ich sytuacji rodzinnej i materialnej. Był to jakby rekonesans dotyczący spraw majątkowych i koligacji. Te wstępne ustalenia odbywały się bez obecności młodych.
W ustalonym terminie, odświętnie ubrany Mathias Pitoń, przyszedł do domu dziewczyny w Ratułowie. Na piersi kabata miał czerwoną wstążeczkę, a za pazuchą flaszkę węgierskiej palinki... okowity. Przyszedł sam, bo rodzice zawsze byli mocno zajęci, matka była knopką, na warstacie zbijała sukno, zaś ojciec poszedł za swoim powołaniem. Mieszkali stąd ... o prawie dwa dni drogi, ale przed weselem – co wspólnie zostało ustalone, na pewno się razem spotkają.
Zaproszony do izby zajął wskazane mu miejsce za stołem, co równało się z poważnym i godnym potraktowaniem jego posłannictwa, z którym przychodził. Cały wieczór przegadał z jej rodzicami.
Opowiadał o warstacie tkackim, o morgach i pastwiskach jakie mieli rodzice, o kierdelu owiec pasących się kiedyś po tamtejszych halach, o tym jak on sam handluje suknem, dziegćiem i kołomazią.
Jak wyszedł na chwilę, to ojciec Róźki poradził jej: trzymaj się go, a nie zginiesz – dobrze mu z oczu patrzy!
W rodzinie Rozalki sami wciąż klepali biedę, więc powtarzali, że niechże chociaż ona jedna się wybije. Lepszego kandydata nie będzie. Zwyczajem było, że dziewczyna, o której rozmawiano, kryła się w zakamarkach domu i nie uczestniczyła w rozmowach.
Rozmowa przebiegała korzystnie, oferta małżeńska Mathiasa, którego przyszły teść przonaczył na Matusa – została przyjęta. Wezwano więc do izby Rozalkę, jedynie dla formalności ... spytano ją o zgodę, ona ... jak zwykle w takich sytuacjach bywa ... z zażenowaniem ... kiwnęła głową.
Wesele ustalono na okres „Mięsopustu” czyli na Ostatki.
Teraz już można było przystąpić do układów majątkowych i wzajemnych zobowiązań.
Ostatki, to okres od Trzech Króli do Środy Popielcowej, w tym okresie odbywało się najwięcej wesel. Ludzie na wsiach mieli wtej najwięcej czasu, była to także okazja do rozweselenia się i urozmaicenia monotonnych długich zimowych wieczorów.
Wieś Ratułów rozciąga się w dolinie potoku Bystrego, od Bachledowego Wierchu po Górkowy Wierch. Założona z inicjatywy Jana i Jakuba Pieniążków w 1605 roku. Ale już w 1521r król Zygmunt Stary, zezwala Michałowi Spiszowi – rajcy krakowskiemu, pobierać mostowe na drodze publicznej na Węgry, m. in. od wsi Długopole do zamku Szaflary przez lasy Długopola, aż do granic Królestwa (MS 4, 12 910).
Swoją nazwą wieś upamiętnia Ratułdów ze Skrzydlnej, który zapisali się w historii Podhala jako jedni z dzierżawców dóbr nowotarskich.
Grunty tutejsze były położone w różnych częściach wsi, ale najczęściej w znacznej odległości od niej. Ludność zamieszkująca (zapewne przejściowo) tereny obecnej wsi, prowadziła wtedy koczowniczy tryb życia i trudniła się głównie pasterstwem, aby kilkadziesiąt lat później zacząć osiedlać się na tutejszych skrawkach ziemi, zająć się rolnictwem kopieniaczym, hodowlą i myślistwem.
Matus, wybrał się w drogę powrotną oznajmić rodzinie o podjętej, życiowej decyzji. Kilkakrotnie próbował uporządkować w myślach niedawne zdarzenia. Te zaś, układały się w szaloną kolorową mozaikę. Pył unosił się nad drogą, wzniecany tumanami kurzu z każdym przyśpieszonym krokiem. Osiadał na butach, na ubraniu, przyklejał się do mokrej od potu skóry, lecz póki nie dostawał się do oczu, Matus, pozostawał wobec niego obojętny. Była już pełnia lata ... roku 1713.
Dookoła gór i lasów ...
Głos Matusa pozostawał spokojny. Można by rzec, że w zupełności pogodził się z losem, który miał go wkrótce spotkać – jakikolwiek owy los by nie był? W sobotę na wieczór wstąpił do karczmy, aby spotkać sie ze swymi „kamratami”. Matus obiecał sobie, że tego wieczoru upije się na amen, a kolejny dzień prześpi na kacu i będzie miał wszystko w dupie. Wiatr... akuratnie wyje dziś na polu. Woda deszczowa ściekała wściekle po gontach z dachu. Cóż innego można robić w taki podły dzień.
W karczmie jak zawsze pełno bywało gawiedzi. W kącie na ławach siedzieli porzuceni żołnierze, bez żołdu i jakichkolwiek perspektyw, dużo z nich było rannych, ale nie zostali wzięci do niewoli, nie powrócili też do dawnych miejsc swojego zamieszkania i niegdysiejszych zawodów. Poszli w las, zmienili się w hordy zbójeckie. Zaczęli siać grozę i spustoszenie wśród kupców, ich macki sięgały daleko na Orawie, na Luptowie, Śląsku Cieszyńskim. Zorganizowani byli w oddziały, na ich czele stali najsprytniejsi dowódcy.
Mówiło się, że „karczma” jest miejscem ziemskiej pokuty – tu... „niech każdy złoży swoje troski w szklanicy, niech zamknie w niej smutek i myśli ponure, a pamięć o nich na chwilę się zatraci”
Spał przez całe dwa dni. Kiedy jednak trzeciego dnia otworzył oczy w głowie miał tylko jeden obraz – jej uśmiechniętą twarz. Tego uczucia nie da się opisać słowami. Bicie przerażonego serca, szybkie, szybsze od bicia serca ptaka. Czuł jego rytm, jego zmęczenie. Drżał cały tak mocno jak nigdy dotąd. Co chwilę szarpał swój guzik u koszuli, pocierał nos ... upewniając się czy jest prawdziwy.
Zmieniał położenie rąk, zdawało mu się, że trzymając za głową w cierpnącej łapie krew źle pulsuje. Uniósł głowę opierając ją o krawędź pościeli, po dłuższej chwili wstał chwiejnie i wyszedł przed chałupę.
Następnego dnia oczywiście wszystko było w najlepszym porządku.
Przypomniał sobie teraz o wskazówkach ojca Jakóba, których mu udzielał w dzieciństwie.
Życie jest niezrozumiałe, jest przeciwieństwem piękna – jest podróżą. Idziesz przez nie krok po kroku. Jeśli każdy twój krok będzie wspaniały, jeśli każdy krok będzie ciekawy – to takie będzie całe życie.
Nie będziesz nigdy podobny do człowieka, który dotarł do śmierci ... ale wcale nie poznał życia!
Nie pozwól, aby umknęło ci cokolwiek. Nie oglądaj życia tylko zza pleców innych.
Spoglądaj zawsze prosto w oczy. Nie obejmuj jedynie ciała, obejmuj osobę. Czyń tak od zaraz.
Nie marnuj uczuć, intuicji, pragnień, wzruszeń, myśli, spotkań, nie marnuj w życiu niczego.
Pewnego dnia odkryjesz jak wielkie i nieodzowne było to wszystko. Każdego dnia ucz się czegoś nowego o sobie, o innych. Każdego dnia odkrywaj piękno, którym jest przepełniony nasz świat.
Nie dopuść, by cię przekonano, że jest na odwrót. Przypatruj się kwiatom. Zauważaj ptaki, wsłuchuj się w wiatr. Smakuj wszeleniejakie ziemskie dary i doceniaj je. Wszystkim dziel się zawsze z innymi.
Ogień w kącie izby strzelał wysoko w górę zajmując kolejne suche gałęzie dokładane do paleniska. Po kilku minutach trzeba było odsunąć się dobre pół metra do tyłu, bo buchający żar parzył skórę.
Przez kilka chwil patrzył doń bijąc się z własnymi myślami. Wyglądał na zmartwionego.
Będąc przedwczoraj w karczmie, dowiedział się smutną wiadomość, że ich krewny ze strony matki, Mariki (była z domu Cesnek, której młodsza siostra – Anna Cesnek, wydana była do Terhovej za Martina Janosika). Anna, była więc matką ... zbójnickiego harnasia – Juraja Janosika (ur. 1688 – 1713 r.), czyli że jej siostrzeniec, Juraj Janosik, w marcu 1713 roku, został podstępnie złapany w Klenovci, w domu swojego zbójeckiego kamrata – Tomasa Uhorcika vel Mravca.