Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
PODTATRZE · Bajecznie piękna kraina ...

Bajecznie piękna kraina ...

Z wiekiem stajemy się coraz to bardziej sentymentalni, żal nam uciekających lat, odchodzących ludzi, rozpamiętujemy więc tamten czas i wspominamy rezydentów.
Mieszkańcy Kościeliska oczarowani unikalnym krajobrazem okolicznych gór, wzniesień poprzecinanych potokami z ukrytymi na leśnych polanach przysiółkami ... przekazywali i nadal przekazują – swoje ludowe tradycje z ciekawą historią, połączoną z miejscowymi legendami.
Dawniej odbywało się to tylko ustnie „z pokolenia na pokolenie”, stąd w moich wspomnieniach nie zawsze występują pełne opowiadania i refleksje.
Wśród najstarszego pokolenia niektóre ulegały bowiem zapomnieniu. W znacznej części rodzin, tradycyjne życie wiejskie trwało będzie jeszcze przez długie dziesięciolecia. Stało się to już jakby rodzinnym obowiązkiem. Mieszkańcy naszej wsi, wspólnie dbają o przekazywanie tradycji.
Prym wiodą osoby z ludowym rodowodem, nie bojąc się o tym pisać i przelewają na papier to co ich zdaniem jest godne odnotowania i upamiętnienia.
To dobrze, bardzo dobrze. Bo ludzie z ludowym rodowodem piszą i będą pisać zawsze o swoich korzeniach, o swoim otoczeniu i środowisku. Będą dokumentować historię ludu z którego wyrośli.
Tą historię, która przez całe stulecia była pomijana i przemilczania, bo zdaniem piszących ... nie była godna uwagi. To nic, że nie zawsze jest to pisarstwo najwyższych lotów.
Ważne, że jest i oby się nadal rozwijało. Mówienie gwarą, uroczystości rodzinne, obrzędy i zwyczaje nie pozwolą nam zapomnieć – skąd wywodzą się nasze korzenie.

Po raz któryś z kolei na Podhalu znów zbliżała sie wiosna. Bez względu na pogodę trzeba było iść paść bydło, zaganiać owce, doić i znów wyrabiać ser. Nikt nie był w stanie zwolnić bacy z tego obowiązku.
Nikt go nie kontrolował, nie rozliczał z przepracowanych godzin. Bacowanie było w pełni odpowiedzialną decyzją pracy przez całą dobę. Baca raczej nie opuszczał ani szałasu, ani powierzonych mu owiec. Pilnował dobytku i rzetelnie wykonywał swoje bardzo monotonne obowiązki dzień w dzień. Wyrobu sera nie mógł powierzyć komukolwiek. Gdyby się nie udał to nie tylko strata gospodarcza. To równocześnie ujma na honorze. Miał swoje tajemnice, których strzegł oraz swoje zasady. Znał i stosował stare sprawdzone zwyczaje przekazane przez pokolenia doświadczonych baców ze swojej rodziny.

Jak już wiemy, górale trudnili się wypasaniem owiec, pasterstwem, i co ciekawe – nie tylko w dolinach, ale na górskich zboczach.
Redyk miał miejsce zazwyczaj w poniedziałek, środę lub sobotę. Unikano wyjścia w piątek i niedzielę. Przed wyruszeniem – baca kropił owce święconą wodą i znaczył znakiem krzyża lub czynili to w swoich zagrodach gospodarze. W chwili wyruszenia redyku dziewczęta polewały juhasów wodą, aby nie zasypiali przy pasieniu. Na polanie pojawił się bacowski wóz, ciągniony przez parę dorodnych rumaków, a na nim gielety, puciera, czerpaki, cebrzyki, wiadra, skrzynka i inne oprzyrządowania szałasowe. Za nimi słychać było charakterystyczny bek owiec, a za chwilę pokazał się cały kierdel. Harmider był niesamowity, a i wrażenie, niespotykane.

Owce zbite w kupę niedaleko koszaru beczały w niebogłosy. Ściany koszaru wykonane z palików wplecionych pomiędzy trzy żerdzie, złożone z kilku segmentów, by łatwo można było go rozebrać i przenieść na inne miejsce, gdyż koszar nie powinien stać na jednym miejscu więcej jak 2 – 3 dni. Do koszaru wganiało się owce przed dojeniem i na noc do spania.

Niedaleko koszaru ukryty nieco pod drzewami stoi szałas zwany – kolibą, wyglądał stary jak cała tradycja pasterska, wykonany z okrąglaków łączonych na zręby, przykryty dachem z desek – jednospadowy. W rogu ustawione były wyra (legowiska) dla bacy i pomocnika, a po przeciwnej stronie naczynia pasterskie do przerobu mleka owczego na ser.
Teraz baca jak co roku po przybyciu na hale, przystąpił do rozpalenia ogniska w szałasie. Patyki przygotowali już wcześniej juhasi. Baca przyklęknął na ziemi, podpalił, dmuchnął, przyłożył drobny mech, kilka szczap – i zaraz jasny wesoły ogień buchnął w szałasie.

Ognia tego baca będzie strzegł jak źrenicy oka. Nie może on bowiem zgasnąć aż do św. Michała.
Jeżeli by się to zdarzyło wówczas baca będzie musiał złożyć juhasom okup, który poważnie pomniejszy swoje wynagrodzenie. Ogień działa tu przeciwko czarom, złym mocom i wszelkim siłom nieczystym.

Wydawałoby się, że człowiek ten ma wiele czasu i wiedzie spokojny żywot wśród natury, jednak nic bardziej mylnego. Oprócz wypasu owiec, w którym co prawda pomagają mu juhasi, musi zadbać o wszystko, z czym wiąże się prowadzenie życia w odosobnieniu. Sam gotuje, sprząta i pierze – z daleka widać wiszące świeżo uprane saty – ściereczki, które służą do odcedzania sera, bo na bacówce, jak mówi sam baca, musi być czysto, bo tutaj się szykuje jedzenie i ludzie przychodzą. Ta drewniana, niewielka koliba z celowo „dziurawym” dachem, przez który wydostaje się dym z palącego wewnątrz ogniska ma w sobie coś magicznego.

Tutaj nie wystarczyła tężyzna fizyczna, zręczność, pracowitość i wytrwałość. Baca i juhasi zdani na siebie, musieli darzyć się zaufaniem, być wobec siebie uczciwi i solidarni. Cechowała ich zawsze odwaga, upór, zaciętość oraz umiłowanie wolności. Kto w swoim życiu przebył w górach na szałasie bez przerwy 5 – 6 miesięcy, przeszedł z owcami setki kilometrów, zmagał się z wiatrami, burzami, gradem, mgłą, dziką zwierzyną ... był kimś. Był swego rodzaju bohaterem. Zwłaszcza baca, od którego emanowały spokój, mądrość i moc ducha. Tacy od zawdy (zawsze) byli pasterze i tacy do dzisiaj muszą być ludzie gór.

Co jakiś czas psy bacowskie zrywały się szczekając wściekle na pasące się luzem jagnięta. Juhasi pokrzykiwali ochoczo w ich stronę. Nie bardzo wiedziałem czy na psy, czy na jagnięta, który się wyraźnie rozbiegły z kierdla. Po chwili jednak psy zostały przywołane do porządku i zrobiło się całkiem przyjemnie.
– Ino jeden pies – Dunaj, nie wiadomo cemu skomloł, głowom ciskoł w te i wewte, po nosie łapami bez przerwy sie iskoł. Jeden z juhasów polecioł ku niemu i wartko sie wrócił wymachując ręcami ponad swoją głową. Wtedy dopiero się wydało, ze owce musiały porusać osiom banie i te ozpajedzone owady wokoło sie rozbiegły, ządląc co popadnie – chyba pięćset a moze i tysiąc ponad głowy im furgało!
Mieli co wspominać, i ciągle wspomnienia takie bawią.
– Piykne ... te nase Hole, nopiykniejse, kie słonko po nik świeci – chyląc sie ku zachodowi, chowo sie za góry ... oddzielając delikatnie pofałdowanom granice ... nieba i ziemi.
– Teroz jesce nie–telo, ale za trzy niedziele, kie przyńdzie prowdziwo jesień!

Rzeczywiście, początek jesieni zawsze powalał urokiem, piękną co roku paletą kolorów. Dalekie szczyty Zachodnich Tatr panowały nad linią horyzontu. Tuż pod linią – lekko pobielone białym nalotem mglistego powietrza, zbocza – wyznaczały dolinę, gdzie swoje hale od wieków mają tutejsi bacowie, pasterze. Tylko w niektórych miejscach, gdzieś pomiędzy ciemnym lasem, śmiało ponad wszystko, wyglądają granitowe turnie skał. Ale tylko tu ...blisko, u nas – na „nasej holi” ... bo, po drugiej stronie to tylko same lasy i łąki porozcinane pyrciami, badawczo patrzą na nas – Polany.

Juhasi, codziennie szukają dla stada świeżej trawy, wspinają się z każdym krokiem wyżej, co chwila przystają żeby się rozejrzeć, żeby owce się popasły. Szukają miejsca z najlepszym z możliwych widoków. Rozglądając się wokół chłoną wielką przestrzeń zapominając o całym „prawdziwym” świecie.
Jeśli tylko nie pada deszcz, podczas wypasu jest sporo czasu na podziwianie piękna naszych gór i złotej jesieni. Góry zachwycają latem, jesienią są jeszcze bardziej olśniewające. Ale nie można pozwolić sobie na zbyt długie chwile bujania w obłokach, bo owce nie szanują krajoznawczego zapału juhasów.

W czasie kiedy juhasi przeprowadzają owce w kolejne miejsca wypasu, baca w szałasie zabiera się za mleko z porannego i wieczornego dojenia. Owce na hali dojone są w okresie wiosennym trzy razy, pod koniec lata dwa, a na jesieni – jeden raz dziennie. Świeże mleko cedzone jest przez lnianą powęskę – sate, do drewnianej puciery, ale na sate koniecznie jest położyć gałązkę cetyny czyli małą jodłową gałązkę, która według wierzeń zatrzymuje wszystkie złe moce oraz nieczystości w mleku.

Trzeba je znowu ogrzać do temperatury ciała owcy. Do mleka baca dodaje klog czyli wysuszoną zawartość cielęcych żołądków czyli inaczej podpuszczkę. Zaprawione podpuszczką ciepłe mleko odstawia się na godzinę, aby ścięło się białko. Po mniej więcej pół godzinie klagania, powstaje z mleka jednolita zbita serowa masa, którą za pomocą feruli – takiej okorowanej drewnianej rogalki, rozbija sie masę na drobne cząsteczki, podgrzewając mleko powoli wytrąca się kazeina ... inaczej grudki sera.
Z grudek sera baca formuje kule, które po wyciśnięciu nadmiaru serwatki trafiają do formy.
Uformowane tak oscypki trafiają na dobę do rosołu (solanki), a z niej nad watrzysko.
Przez kilka dni na podysorze, w delikatnym dymie, będą nabierały złotej barwy.

Bacówka, znikła gdzieś daleko za wierchem i tylko wąska cesta (ścieżka) przypominała, że na jej końcu żyją w szałasie górale pasący swoje owce.
Panorama stąd cudowna. Dla kogoś, kto w górach znajduje wytchnienie, spokój i odpoczynek, juhaska jest spełnieniem. Takie miejsce jest rajem dla duszy. Wspaniały widok jaki roztacza się z tego miejsca potwierdzał, że każda kropla potu latem wylana, aby tu podejść jest warta wysiłku. Nawet ukąszenie przez rozgniewaną osę, jest niczym – wnet staje sie bezbolesne. Chciałoby się tu zostać na dłużej.
Znów widać było bacówkę. Baca siedząc na brzyzku powyżej szałasu obserwuje jak nasi świeżo poznani juhasi zaganiają owce z wypasu w pobliże bacówki. Niewielkie białe punkciki powoli przemieszczały się w jednym kierunku formując zwartą grupę. Nadchodzi czas wieczornego dojenia owiec.
Obok szałasu drugą podstawową budowlą pasterską na hali jest kosor. Była to konstrukcja przypominająca przenośny płot, który ochraniał owce, skupiał je na niewielkiej przestrzeni w czasie udoju. Ponadto chwilowa koncentracja zwierząt w jednym miejscu służyła nawożeniu hali odchodami zwierząt. Kosor najczęściej co 2–3 dni był przenoszony w inne miejsce tak, że przez cały sezon wypasowy niejako wędrował po hali.

Obok pasienia i dozoru stada główną powinnością juhasów było jak już wiemy – trzykrotne w ciągu dnia dojenie owiec. Dopiero późnym latem i jesienią, kiedy dzień był już bardzo krótki a i trawa nie najlepsza – owce dojono tylko raz w ciągu dnia. Pasterstwo i związane z nim od samego początku hale, góry i lasy były i są kolebką pięknych pieśni, legend i podań góralskich.

Na skąpanych w słońcu polanach i halach otulonych zielonym płaszczem lasów, pośród brzęczących dzwonkami kierdeli owiec, w szałasach, kolebach, przy płonącej nocą watrzenuta góralska brała swój początek. Tu krystalizowały się skoczne melodie, wyśpiewywane przez baców, juhasów, szałaśników oraz wygrywane na gęsiołkach, którym wtórują często aksamitne tony kozy (dudy).

Pasterstwo stanowi więc piękny uświęcony tradycją zwyczaj nadający tatrzańskim halom i polanom swoisty czar i przenikający urok. Pasterstwo oraz tradycje związane z przetwórstwem mleka owczego w całych Karpatach oraz Tatrach zostały zapoczątkowane na początku XV w. przez lud pasterski Wołochów. Wołoską etymologię mają również takie wyrazy jak: baca, gazda, juhasi, bryndza, bundz, warzecha, kierdel, szałas i wiele innych ściśle związanych z pasterstwem, a pośrednio także z wyrobem sera owczego. Choć bacówka to ciężka praca, ale widok gór oraz śleboda ... wiele wynagradza.