Andrzej Pitoń-Kubów
KSIĘGA RODOWA
PODTATRZE · Jánošík

Jánošík

Tomáš Uhorčík, aby ułożyć sobie spokojne życie po ożenku oraz zmylić czujność poszukujących go wciąż hajduków, ukrywał się pod przybranym nazwiskiem. W 1711 roku przyjął imię Martin Mravec, odszedł z bandy, a nowym harnasiem został Jánošík.

Obydwaj zostali przewiezieni do Vranovskiego Kasztela w Paludzce, niedaleko Litpovskiego Mikulasa. W tym to małym dworku, zostali uwięzieni w podziemnych piwnicach.
Za parę dni, 16 i 17 marca 1713 r., odbył się ich proces. Jego przebieg jest nam znany dzięki zachowanym protokołom. Sąd w składzie: przewodniczącym był podżupan liptowski – Władysław Okolicsany, oskarżyciel – Aleksander Čemnický oraz obrońca Janosika i Uhorcika – Baltazar Palugay.
Ostatecznie Janosik został skazany na karę śmierci przez powieszenie na haku za lewe żebro.
Osią oskarżenia było zabójstwo plebana z Demanicy, do którego Jánošík się nie przyznawał, wskazując jako sprawcę całkiem kogo innego, Oskarżenie go o zabójstwo było szukaniem pretekstu. O Uhorčíku, również krążyły zmyślone legendy a niektóre z nich przypisują mu zdradę Jánošíka. Według jeszcze innych podań został on zdradzony przez swoją zazdrosna kochankę.

Juraj (Jerzy) Jánošík, ur. 25. 01. 1688 r. miał trzech braci – Jano, ur. 19. 11. 1689 r., Martina, ur. 18. 05. 1692 r., Adama, ur. 13. 10. 1692 r. oraz jedyną, najstarszą siostrę – Barborę (ur. 14. 01. 1687 r.). Wszyscy urodzili się w Terchovej, pod wierchem Pupov, na osadzie u Janosov.
Ochrzczony został w obrządku katolickim w Varińskim kościele. Terchova w tym czasie przynależała do tej to parafii przez księdza Michała Smutko. Do chrztu trzymali go Jacobus Merjad i Barbara Kristofik. Wszyscy oni pochodzili z Terchovej i byli dobrymi przyjaciółmi rodziny. Z tej to kościelnej kroniki idzie się jeszcze dowiedzieć, że rodzice Juraja, Martin i Anna byli wcześniej trzykrotnie proszeni – jako ojcowie chrzestni Adamowi Kristofikovi, Barborze Lutisanovej oraz Matejovi Marunovi.

W październiku 1707 roku, Janosik dobrowolnie zaciąga się do wojska kuruckiego tzn. antyhabsburskich powstańców – Franciszka II Rakoczego, kiedy ten wystąpił z wnioskiem o detronizację Habsburgów w Królestwie Węgierskim, rozpoczynając tworzenie regularnej armii, którą na terenie obwodu trenciańskiego organizował pułkownik Vinkler.
3 Sierpnia 1708 r. pod Hampre, niedaleko od Trencina, podczas przegranej bitwy kuruckiego wojska, Janosik zostaje wzięty do niewoli wraz z innymi bojownikami, w sumie – ponad 500 żołnierzy z jego regimentu. Następne potyczki żołnierzy Rakoczego również były przegrane, co doprowadziło do upadku całego powstania. Sam Rakoczy musiał więc uciekać za granicę. Schronienie znalazł w Polsce.

W 1710 roku Juraj Janosik, jako kiedysiejszy austriacki niewolnik, ale dziś jako wojak służący w austriackim wojsku, zostaje skierowany do służby wartowniczej, małego oddziału stacjonującego na zamku w Bytcy, ok 30 km od Terchowej, gdzie przetrzymywani byli groźni przestępcy.
Sam zamek, mający dawny średniowieczny rodowód, służył obecnie jako więzienie, w którego lochach trzymano różnych przestępców. Janosikowi przypadło w udziale pilnowanie groźnego zbójnika Tomasza Uhorczika, który, jako harnaś od zbójników, siedział w tamtejszym więzieniu od 1710 roku. Pomiędzy więźniem a jego strażnikiem nawiązała się jakaś bliższa nić przyjaźni. Jesienią 1710 r. Janosik w przebiegły sposób organizuje ucieczkę Tomasa Uhorcika.
Janosik jest w grupie podejrzanych, jednak nikt nie jest mu w stanie nic udowodnić, ale możliwe i prawdopodobne, że z tego powodu zostaje z wojska zwolniony. Druga przemawiająca wersja to to, że za pieniądze darowane Janosikowej rodzinie przez uwolnionego Tomasa Uhorcika Janosik zostaje z wojska wykupiony, po czem wraca do rodzinnej Terchovy.

Od tego okresu rozpoczęła się zbójecka działalność Jánošíka, która trwała do wiosny 1713.
W 1711 Tomáš Uhorčík z Predmiera, po dziewięciu latach zbójowania, postanawia się ustatkować, zawierając związek małżeński (dla niepoznaki zmienia swoje nazwisko na Martin Mravec) i osiada na stałe w Klenovci na Luptowie. Tu zajmuje się żony i swoim gospodarstwem rolnym, gazduje i bacuje, wypasając owce na halach, a u siebie w szałasie często gości swoich dawniejszych zbójeckich kompanów. Umiejąc grać na gęślach staje się wiejskim muzykantem grając na przeróżnych uroczystościach.
Ponadto lokalna społeczność powierzyła mu funkcje komendanta nad strażnikami trudniącymi się pilnowaniem porządku w nowo osiadłej wsi. Już jako Martin Mrawec, staje się tutejszym karczmarzem.

Jak mówione było wcześniej, na swoje miejsce nowym harnasiem mianował – Juraja Jánošíka. Przysięgę zbójnicką na herszta Janosik złożył w dzień św. Michała, czyli 29, albo 30 wrzesnia 1711 roku.
Przed zebraną wokoło watry drużyną musiał przejść zbójnicką próbę zręcznościową: przeskoczyć rozpaloną watrę, wyskoczyć jak najwyżej do góry i odciąć ciupagą gałąź od konara, z pistolca odstrzelić wierzchołek z najwyższego w otoczeniu drzewa, za poły wywalić (na zapasy) najmocniejszego w drużynie chłopa, wciąć ciupagę do pniaka tak, aby nikt jej oprócz niego nie mógł wyciągnąć, oraz wykonać inne wymyślne czynności.
Dla Janosika, który przedtem służył w kuruckiej armadzie oraz austriackim wojsku, taki sprawdzian nie stanowił wielkiego problemu. Wszyscy wraz uznali, że może być zbójeckim hersztem!

Dzień św. Michała jest zawsze wielką okazją do wiejskich spotkań okolicznych ludzi, gazdów i baców.
Bacowie i juhasi schodzą z redykiem w dolinę ... na osad aby u bacy w domu, na jego gazdówce, rozliczyć się z innymi gazdami, którzy powierzyli mu swoje owce na cały letni wypas, a ten trwa zazwyczaj od św. Wojciecha, 23 kwietnia do św. Michała, 29 września.

Jánosík miał swoją drużynę składającą się z 25 - 35 śwarnych chłopców, którzy z różnych osobistych powodów przystąpili ku zbójnikom; niektórzy, aby się schronić przed branką do wojska, inni uciekali przed karą za niepłacenie czynszu dzierżawnego, za nie odrabianie pańszczyzny, a niektórzy młodzi – np. najmłodszy brat Janosika – Janko, łacny był przygód i mocnych wrażeń, przystał ku nim z młodzieńczej fantazji, wyrażając chęć zbójowania, być razem z bratem, takie zajęcie uznał – jako – osobisty honor!
(Janosikowa rodzina musiała pracować przez dwa dni w tygodniu za to, że mieszkali na dzieżawionym.)

Janosik, ze swoją drużyną działał na pograniczu węgiersko-polskim, bo Orawa, Luptów i Spisz, w tym okresie administracyjnie należały do Węgier. Ofiarami ich napadów byli najczęściej bogaci kupcy przejeżdżający przez tutejsze tereny, posłańcy pocztowi, bogaci ziemianie oraz zamożniejsze karczmy, młyny, plebanie albo inne opływające w bogactwa obiekty: pańskie dwory, folwarki, komory celne. Grabili głównie z myślą o sobie i swoich ludziach, chociaż wspierali też biedniejszych hudobnych gazdów, u których mieli wielki hyr i uznanie, bo przecież ... równali świat ... brali bogatym ... dawali biednym!
Nierzadko też z fantazją obdarowywali znajome dziewczęta z okolicznych wiosek – zrabowanymi bluzkami, jedwabnymi chustkami, kolorowymi wstążkami, świecidełkami oraz przeróżnymi kobiecymi drobiazgami.

Niezgodną z prawem działalność rabusi skrywali niektórzy lokalni notable, z którymi chłopcy bawili się po karczmach oraz dzielili zdobytymi łupami, za co oni wyciągali ich z przeróżnych tarapatów; np. po pierwszym pojmaniu Jánošíka i osadzeniu go w lochu za rabunek na żydowskich kupcach wice–żupan komitatu liptowskiego – Pavol Lani (był dobrym znajomym Uhorcika) zapewnił Janosikowi niepodważalne alibi, że ten nie mógł dokonać rabunku gdyż akurat w tym czasie był w innym miejscu, doprowadzając w ten sposób do jego natychmiastowego uwolnienia. Z wdzięczności Janosik podarował podzupanowi pięć lisich skórek oraz siedem owczych serów.
Podzupan, od jakiegoś czasu posiadał piękną starą wybijaną mosiężnymi cętkami flintę, otrzymaną wcześniej od Uhorczika. To ta sama flinta, którą zbójnicy wcześniej zrabowali baronowi Pavlovi Révayowi.

Zbójników, za odwagę, honor i fantazję – kochały dziewczęta, a lud śpiewał o nich honorne pieśni. Byli postrachem bogatych, a szczególnie niesprawiedliwych wobec ludności wiejskiej panów. Najchętniej zabierali majętnym ludziom pieniądze. Łakome były kosztowności ze złota i srebra, oraz pierścionki, kubki, wazy, misy, lichtarze, łyżki. Chętnie brali także odzież, począwszy od surowego płótna aż do zwałów jedwabiu i adamaszku.
Chłopi odnosili się do zbójników bardzo przychylnie, pomagali im, donosili żywność i informacje.
Wielkimi zwolennikami zbójników byli pasterze owiec, czylijuhasi.
Sam wygląd zbójników budził zazdrość wśród męskiej młodzieży góralskiej. Nosili bogate, nabijane zrabowanym srebrem i złotem pasy, mieli piękną zdobyczną broń, koszule z jedwabiu lub atłasu, a na głowach (przy kołpakach) pióropusze z orlich piór i pęki barwnych wstążek, zaś kapelusze nawleczone złotymi łańcuszkami z pobrzękującymi chlubnie dukatami. Ozdobnym elementem stroju był pas skórzany zdobiony mosiężnymi klamrami, sięgający prawie do pach.

Zdobyte rzeczy oraz pieniądze najchętniej przechowywali w górskich zakamarkach, sobie tylko znanych kryjówkach. Podręczne rzeczy w spróchniałych wnętrzach drzew, najczęściej w jaworach i bukach. Drzewa te zbójnicy znaczyli przez nacinanie tzw. krzesanic.
Szczególnie trudna do przetrwania w górach była dla zbójników zima, musieli wtedy szukać schronisk u ludzi. Rozchodząc się po różnych kryjówkach, ustalali swój czas i miejsce zbiórki na przyszły rok.

Początek i koniec zbójowania w ciągu roku łączył się z rozwijaniem i opadaniem liści bukowych.
Buk, był dla zbójników jak gdyby zegarem. Gdy buki zaczynały pokrywać się młodą i delikatna zieleniną, sezon zbójecki należało uważać za rozpoczęty. Zaś opadanie pożółkłych liści za koniec zbójowania. Wstąpienie do ich grona wiązało się ze złożeniem przysięgi, której zerwanie było karane zemstą towarzyszy. Warto nadmienić, że za jeden rok 1712, tj. od wiosny do jesieni, ze swojej zbójeckiej działalności wzbogacili się o dwa kotliki srebrnych monet, kilka pistoletów i strzelb, parę szabli z mosiężnymi rękojeściami, pozłacaną szkatułkę z zawartością kobiecej biżuterii, dwie peruki, skórzane cholewkowe buty, eleganckie kobiece i męskie ubrania dla około 300 osób, które ciężko było spieniężyć, więc darowali je najczęściej wiejskiej ludności.
Wielu z nich lud uważał za swoich bohaterów. Ci notorycznie musieli się ukrywać przed władzami, które ich ścigały. Urządzano na nich zasadzki i obławy. Przy schwytaniu nie było dla nich litości.

PS. Wszystko, co wiemy o zbójeckich wyczynach Janosika, opiera się na lekturze jego zeznań złożonych przed sądem w Liptowskim Mikulaszu, jak również na zeznaniach jego kompana Tomasza Uhorczika.

Dokonane przez bandę Janosika napady trudno dokładnie oznaczyć w czasie i uszeregować według czasokresu. Miały one miejsce w okresie od września 1711 roku do marca 1713 roku.
Do wielu z dokonanych rozbojów Janosik przyznał się podczas procesu.

Zilustrujmy to kilkoma przykładami. W górach, w okolicach Kremnicy, banda Janosika złapała pocztowego, który ich najpierw uczęstował tytoniem, aby potem pod strachem ujawnić, że niebawem pojedzie tędy, do Turca, na pogrzeb zaprzyjaźnionego barona Stephana Petroczego – bogaty mieszczanin ze Zwolenia – Jan Radvanszky.
Zbójnicy zabrali pocztowemu tytoń, a napadniętemu panu Radvanszky’emu zrabowali konie.
Na Żarach, w pobliżu Turca, napadnięto na barona Pawla Révaya i zabrano mu m.in. srebrną szablę, którą Janosik początkowo zatrzymał dla siebie. Nie cieszył się nią jednak zbyt długo, bo chyba ukradł mu ją w karczmie jego kompan, który udawał się na wyprawę do Polski. Natomiast zrabowane Révaiowi flinty dostały się w ręce Uhorczika, Chlastiaka i Turiaka. Uhorcik swoją flintę podarował w ramach wdzięczności podżupanowi luptowskiemu Pavlovi Lani. Wspomniany – Turiak, swoją odsprzedał jakiemuś wolarzowi na Kysuciach.
Do kolejnego rozboju Janosikowej bandy doszło pod zamkiem Streczno, gdzie napadnięto na plebana z Orawy, któremu zabrano wszystko co miał ze sobą. Pieniędzmi się podzielili, ale cóż z tego gdy zaraz potem wszystkie zagrabione kosztowności przepuścili do cna w karczmie w Dunajove, na Kysuciach.
Za niedługo po tym, przy spływie czółnem z biegiem rzeki Wag w okolicach Sokola poniżej Kralovian, banda Janosika napadła na żonę protestanckiego proboszcza z Liptowskiego, Jana.
Janosik przed sądem nie pamiętał albo nie chciał pamiętać, czy zabrano tej kobiecie jakieś pieniądze. Zeznał jedynie, że podróżny, obity skórą kuferek,wzięli od napadniętej Szutkowie.

Dużo za sobą trudu i kłopotu pociągało wyruszenie w jakąkolwiek podróż. Inne były czasy, inne warunki, inne obyczaje.
Podróżowano zawsze bardzo uroczyście, z liczną gromadą. Na czele ordynku szły wozy z zapasami żywności i trunkami pod kierunkiem kucharza, który też zawczasu gotował obiad lub wieczerzę, aby państwo, gdy przyjadą na przystanek, wnet mogli zasiąść do posiłku. Wiktuały musiały być przygotowane na całą, nieraz parotygodniową podróż. Moc przy tem wożono ze sobą różnego zapasowego przyodziewku, pościeli, zagłówków... Piernatów, musiało być tyle, ile osób z państwa jechało. Na jednej poduszce nikt nie poprzestawał: wożono po dwie i więcej dla każdego.

Kawalkada taka składała się z kilkudziesięciu powozów i wozów, mnóstwa koni i ludzi. Im kto liczniej wyruszał w drogę, tym było okazalej. To się nazywało „jechać dworno”. Dworzanie ... tylko konno, a jak byli poubierani! Jakie sprzęty na koniach!
Dwóch pokojowych, którzy wyruszali wcześniej, zawczasu przysposabiało mieszkania i furaż.
Karety niebawem tak się zagęściły na drogach, że każdy panicz, nawet taki o jednej wiosce miał ją, jeśli nie dla siebie, to dla żony i córek. Zresztą niebawem zaczęły powstawać fabryki zbytkownych powozów, ku czemu się przyczynili sami dziedzice. Karety wielkich panów oraz królewskie do parady były ozdobione na zewnątrz wystawną rzeźbą, koronami, herbami suto wyzłacanemi, w środku wszystko wybijane aksamitem; okna robiono zwierciadlane.
Karety powszedniejsze były wybijane suknem ponsowem lub karmazynowem, tudzież żółtym lub białym, zewnątrz skórą juchtową. Pudła były tak wysokie, aby w karecie można było swobodnie stanąć.
Resorów jeszcze nie znano: pudło karety wisiało na grubych pasach rzemiennych, umocowanych między dwoma drągami, oś tylnią i przednią wiążącemi. Koła tylnie u karety – olbrzymie, przednie niziutkie, przez co stangret musiał starannie omijać najmniejszy pień lub kamień. Karety szły porządkiem jedna za drugą, podług godności panów; przed każdą karetą szła pieszo liberja, lokaje przed końmi, hajducy w długich kontuszach, w wysokich magierkach ze strusiemi piórami, wedle karety za hajdukami – pajucy, w bogate materie suto ubrani.
Między hajdukami, przy karecie mieścili się na koniach dwaj paziowie. Czterech lokajów i dwóch hajduków składało liberję najmniejszą, największa zaś liczyła 12 lokajów, sześciu hajduków z dwoma lub czterema pajukami.

Niejakiej dworzance podróżującej z Zoskowa, zrabowali 200 talarów w srebrze. W malatińskiej dolinie Janosikowa brygada napadła na orawskiego ziemianina Vaclawa Zmeskala i ograbiła go do imentu ze wszystkiego co miał przy sobie, zaś samego puścili wolno ale kazali mu iść do zamku na piechotę.

Przebiegły oraz bezwzględny zbójnik często musiał zmieniać miejsce pobytu.
Na jesieni 1712 r, kiedy Janosik wybrał sie do znajomych z Luptova, dowiedział się od jednego z dróżników, że z Levocy do Luptova, będzie się przeprowadzać bogata pani oficerowa, żona królewskiego oficera Rudolfa Schradona. Janosik, dojechał ją przy Garajovym potoku, pomiędzy Vychodnom a Vażcem, gdzie w przebraniu strażnika rozbroił woźnicę i jej osobistego kamardynera i przywiązał ich do drzewa, a od pani grzecznie, bez awantury, poprosił o wszystkie drogocenne rzeczy, które spakował do węzełka i ukrył szybko pod najbliższą kładką na potoku. Rozbrojonym, zabrał pistolce oraz strzelbę, która była ukryta za siedzeniem w karocce i pospiesznie odjechał z miejsca zdarzenia!
Zapomniał jednak o wcześniej napotkanym strażniku, któremu nic nie dał z rabunku, ale ten cwaniak, w międzyczasie odnalazł schowany pod kładką węzełek z kosztownościami ... i go, sobie przywłaszczył. Napastowany, nigdy się nie przyznał do zabrania ukrytych kosztowności!

Dwukrotnie napadli na żilińskiego mieszczanina, bogatego kupca – Jana Siposa.
Za pierwszym razem, na samym początku października, dokładnie  05.10.1711 r., po nocnym napadzie na sklep i magazyn, gdzie zabrali kilkanaście bali wybielonego jabłonkowskiego sukna i płótno. Część sprzedali krawcowi Marcinkovi Karajcemu, co szył cuchy i portki w Jabłonce (do tego samego krawca sukno dostarczał regularnie Matus Piton, z domowego matczynego warstatu sukienniczego). Pozostałą część sukna spieniężyli innemu krawcowi – Stoligowi, w beskidzkich górach, ten nie miał na tyle pieniędzy więc zostawili mu pod zastaw. Z tego napadu, obu z Uhorcikiem dostało się po 70 zl. na osobę.
Drugi napad na tego samego mieszczanina z Żiliny, Jana Siposa miał miejsce siedem miesięcy póżniej, 10. 05. 1712 r. Za drugim razem pod Strecnom ograbili go z koni i uprzęży, zabrali mu magnacki pas i cztery złote. Wszystko co łatwo przyszło, łatwo poszło w karczmie!
Za niedługo pod Strecnem, napadli na bogatego mieszczanina z Trencina – pana Skałkę. Pieniędzmi się podzielili, ale coż z tego jak je zaraz przehulali. Pierścionki i różne wisiorki rozdali we wsi Terchova – kobietom i dziewczętom, aby się paradziły. Trzy srebrne komplety łyżek z dworskiej zastawy stołowej, które z podziału łupów przypadły Janosikowi, ten ukrył w martińskich wierchach, w schowku w spróchniałej jedli, na której wyryte były zbójnickie znaki. Tam też ukryta została jego strzelba i naboje. Siodło, które zabrali ze skałkowego konia, ukryte było w Terchovej, w młynarzowej stodole. O wszystkich kryjówkach wiedział Turiak, który później całość zrabował i uciekł do Polski.

Trudno cokolwiek powiedzieć o innych przestępstwach Janosika, ponieważ do zarzucanych mu rozbojów się nie przyznawał lub twierdził, że sprawcami ich nie mogli być absolutnie jego towarzysze z bandy.

Na pogranicznym odcinku polsko-węgierskim, rozboje były wyjątkowo liczne.
Bardzo prężnie rozwijający się handel pomiędzy Górnymi Węgrami a pogranicznymi miastami polskimi powodował, że liczne karawany kupieckie podążały tędy krętymi górskimi drogami. To właśnie one na tym terenie były ulubionymi obiektami dokonywanych przez rabusiów napadów.
W ręce rozbójników wpadały wszelkiego rodzaju towary wiezione przez kupców. Dosyć często było to wino sprowadzane z Węgier do większych polskich miasteczek. Andrzej Stadnicki sprowadzał węgierskie wina, bo wierzono, że pomagają na apetyt i inne dolegliwości brzuszne, ale również – dla swojej będącej w którymś z kolei połogu, żony.
Napastnicy nie gardzili też żelaznymi siekierami, motykami. Złodzieje kradli również inne towary: motki przędzy, suszone ryby, ubrania, futra; nie gardzono nigdy żywym inwentarzem w postaci koni i krów.
Rozbójnicy nie wahali sie nawet napaść na kościół. Pleban żmigrodzki Jakub wysłał potem do Bardijowa posła z pieniędzmi celem wykupienia wyposażenia obrabowanej świątyni.
Tak się bowiem złożyło, że jeden mszał oraz kielich z tegoż kościoła znajdował się u proboszcza w Bardijowie. Trudno przypuścić, aby był on w jakikolwiek sposób zamieszany w napad na kosciół w Żmigrodzie, raczej złodzieje po dokonaniu rabunku sprzedali mu skradzione kościelne paramenta.

Przestępcy grasujący na polsko-węgierskim pograniczu grabili nie tylko kupieckie towary, ale porywali także ludzi, starając się później uzyskać za nich odpowiedni okup. Grasanci atakujący ludzi na terenach pogranicznych pomiędzy Polską a Węgrami nie robili wyjątków dla przedstawicieli bogatych możnowładczych rodów, ani też dla królewskich czy cesarskich posłańców. Rozboje na pograniczu stanowiły poważny problem dla obu krajów. Napady i łupiestwa na kupcach handlujących pomiędzy pogranicznymi miasteczkami nie sprzyjały rozwojowi gospodarczemu tego regionu.
Z drugiej strony rabusie, o dziwo, znajdowali schronienie nawet w zamkach dostojników, zarówno polskich jak i węgierskich, których zadaniem było zapewnienie bezpieczeństwa kupców na tym terenie.
Przyczyną takiego stanu rzeczy był niewątpliwie chaos na terenie Górnych Węgier, począwszy od połowy XVI wieku, który sprzyjał działalności różnej maści pojedynczych rozbójników jak i grup zbójeckich.
Brak silnej władzy politycznej i administracyjnej musiał prowadzić do rozprzężenia, w wyniku którego rabusie czuli się prawie bezkarnie na tym górzystym terenie. Zarówno próby rozprawienia się z nimi siłą, jak też próby nawiązania z nimi rozmów pokojowych kończyły się fiaskiem. Ta rozbójnicza działalność znajdowała następnych naśladowców, spośród których największą sławę zdobył właśnie Janosik, który „równał świat” – którego rozboje przeszły do legendy wśród ludności polsko-węgierskiego pogranicza.

Jak wynika z protokołów przesłuchania Janosika i Tomasza Uhorczika, do wybrania zbójnickiej drogi namówił Janosika sam Uhorczik, przedstawiając mu szerokie możliwości łatwego dorobienia się.
Natomiast Uhorczik przed sądem zaprzeczał takiemu przebiegowi wydarzeń – twierdząc, że nikogo do zbójnictwa nie namawiał, a jedynie widząc wolę i chęć Janosika do zostania zbójnikiem, zaproponował mu, aby poszli razem na Morawy, obiecując mu zarazem nieduży zarobek na tej wyprawie.

Janosik udał się więc z Uhorczikiem na Morawy, gdzie zrabowali kilka bali płótna na koszule. Był to pierwszy zbójnicki łup Janosika.
Trudno cokolwiek powiedzieć o innych przestępstwach Janosika, gdyż do zarzucanych mu różnego rodzaju rozbojów nie przyznał się, lub twierdził, że sprawcami tychże nie byli jego towarzysze z bandy.
Niewątpliwie jednym z najcięższych przestępstw, jakiego dopuściła się grupa Janosika – było rzekome zabicie proboszcza z Demanicy. Doszło do tego koło Faczkowa w pobliżu zamku Streczno.

W momencie, gdy ksiądz przystanął obok przydrożnej studni, aby napić się wody (podobno jechał konno bryczką z sakramentami do chorego na zamku), janosikowa brygada zawołała w jego kierunku, że jest napad i aby spokojnie oddawał wszystko co ma cennego, bo w innym razie może być z nim źle!
Ponoć ksiądz, Juraj Vertik, lat 58, albo ktoś inny z wnętrza bryczki, zaczął strzelać w kierunku zbójników. Wtedy, któryś z janosikowej grupy, również wystrzelił w tamtym kierunku.
Mógł więc niechcąco ranić księdza ... ale ten ktoś w pośpiechu wsiadł do bryczki i natychmiast odjechał.
Po miesiącu, ponoć w wyniku odniesionych obrażeń – ksiądz zmarł. Oskarżyciele twierdzili, że to było – zabójstwo! Sam harnaś nie przyznał się do dokonania tej zbrodni, ale stwierdził, że do księdza mógł wystrzelić we własnej obronie któryś z jego podrażnionych kolegów, Plaucik z Dunajowa albo Turjak Huńcaga, ale nikt nie miał pewności czy ksiądz naprawdę został wtedy ranny.
Kto to wie, możliwe, że za miesiąc ksiądz mógł umrzeć ... śmiercią naturalną?

To rzekome morderstwo bezsprzecznie przeważyło szale wyroku sądowego na niekorzyść Janosika i przyczyniło się do skazania go na karę śmierci, przez powieszenie na haku za poślednie ziebro, tak aby żywota dokonał w bólu i długich mękach.
Zabicie proboszcza z Dunajowa, aczkolwiek nie dokonane osobiście przez Janosika, zostało uznane jako jedyne przestępstwo przytoczone w sentencji sądowego wyroku, który mocno podkreślił obecność Janosika podczas zastrzelenia księdza. Morderstwo to jest tym bardziej niezrozumiale, przecież zbójnicy w swojej działalności zawsze unikali rozlewu krwi, co podkreślał wielokrotnie Janosik przed sądem.
Nasz bohater nie przyznał się też do drugiej zbrodni zarzucanej mu przez sąd, a mianowicie zabicia w 1712 roku syna kowala z Bobrowca. Na to pytanie Janosik nic nie odpowiedział, nie wiemy zatem, kto był sprawcą tego czynu ... bo mogło być i tak, że ktoś inny dokonawszy morderstwa próbował zwalić winę na grasujących często w okolicy zbójników.

W trochę innych kategoriach należy rozpatrywać napady Janosika i jego bandy na szałasy i hale pasterskie oraz zabieranie pasterzom owiec, które stanowiły główne pożywienie zbójników.
W trakcie tych napadów nigdy nie dochodziło do przemocy, bowiem pasterze byli często w zażyłych stosunkach ze zbójnikami, a ponadto nieoczekiwana wizyta zbójeckiej czeredy stanowiła świetny pretekst do urządzenia wesołej, zakrapianej, zabawy z gotowaną w kotliku albo pieczoną baraniną.
Co ciekawe, pasterze tłumaczyli się potem przed gazdami, którzy powierzyli im na wypas swój życiowy dobytek, jakoby zaginięcie kilku owiec związane było z napadem zbójników.

Zima, szczególnie w tych stronach zawsze była uciążliwym okresem dla zbójników. Musieli się ukrywać przed hajdukami, którzy mieli za zadanie ich wyłapać i przed sąd doprowadzić, aby w ten sposób zażegnać niebezpieczeństwo dla kupców i dworów. Na Luptowie było ich 17. Szpiegowali więc gdzie się który zbójnik przebywa, czy w domu, w karczmie, może u dziewczyny w nocy?
Hajducy otrzymywali za każdego złapanego żywcem zbójnika – 50 złotych, a za zabitego – 25 złotych. Opłacało im się zatem dostarczyć żywego zbójnika do najbliższego więzienia.
Różne są wersje pojmania Janosika, podejrzewa się zdradę towarzyszy z jego bandy, zdradę zakochanej w nim dziewczyny, która podwiedła ich miejsce pobytu, ale najbliższa prawdy jest wersja, że donosu i pojmania dokonał niejaki Juraj Slavik, słowacki hajduk, który dostał za ten czyn 50 złotych nagrody.

Działalność Janosika jako taka trwała niecałe dwa lata, od września 1711 roku do wiosny 1713 roku, kiedy to został schwytany w Klenovcu i osadzony w wiezieniu w Liptowskim Mikulaszu, gdzie oczekiwał na proces sądowy. Rzeczywisty czas dokonywania przez Janosika rozbojów był oczywiście krótszy, bowiem okres zimy zbójnicy spędzali zazwyczaj w różnych miejscach ukrywając się przed hajdukami.

Wiemy, że Janosik bywał częstym gościem w Klenovcu u Tomasza Uhorczika, który wiódł tam żywot spokojnego bacy i domowego karczmarza, ukrywającego się pod przybranym nazwiskiem – Marcina Mrovcy. Bywał też w rodzinnej Terchovej, gdzie zawsze hojnie obdarowywał miejscowe dziewczęta zdobyczami z rozbojów. Być może właśnie te darowizny oraz przystojny i na schwał paradny wygląd rosłego Janosika, przyczyniły się do jego sławy po męczeńskiej śmierci, w odróżnieniu od wielu innych zbójników, których nazwiska przechowały się jedynie w zakurzonych księgach sądowych protokołów.

W dniach 16 i 17 marca 1713 roku w Liptowskim Mikulaszu odbył się sąd nad Janosikiem.
Jego przebieg jest nam dziś dobrze znany z zachowanego sądowego protokołu.
Sąd w składzie: przewodniczącym był podżupan liptowski – Władysław Okolicsany, oskarżyciel – Aleksander Čemnický oraz obrońca Janosika i Uhorcika – Baltazar Palugay, skazał Janosika na karę śmierci przez powieszenie na haku, który miał być wbity w lewym boku, miała to być najgorsza kara z wystawieniem na widok publiczny ... ku przestrodze innych.
Wyrok na Janosiku miał być wykonany w trybie natychmiastowym, czyli w tym samym dniu pod wieczór, albo następnego dnia ... tj, 18 marca 1713 roku przy mycie nad Wagem.
Zwykłych zbójników przeważnie wieszali na szubienicy, odcinali im ręce, nabijali na pal, albo łamali na kole. Na taką śmierć, czyli łamanie na kole, został zasądzony kompan Janosika – Tomas Uhorcik. Wyrok na nim wykonano 21 .04. 1713 roku w Liptowskim Mikulaszu.

Śmierć Janosika nie zmniejszyła aktywności innych zbójników. Nadal ten proceder był poważnym problemem dla zapewnienia bezpieczeństwa w Tatrach, Beskidach i Karpatach, a jego ukróceniu nie sprzyjały zarówno warunki naturalne panujących dookoła gór i lasów, jak również słabość władz lokalnych, które niejednokrotnie były w zmowie ze zbójnikami. Kręte, górskie drogi stanowiły ulubione miejsce różnego rodzaju napadów nie tylko w XVIII wieku, ale już kilka stuleci wcześniej.
Janosik był więc tylko jednym z licznej rzeszy zbójników uprawiających to rzemiosło.

W górach Beskidu Śląsko-Morawskiego także grasowali zbójnicy. Największy rozwój zbójnictwa na terenach Beskidów Zachodnich przypada na wiek XVII i XVIII. Wtedy to zwiększał się pańszczyźniany ucisk na chłopów. Miłujący swobodę górale śpiewali:
„hej ... panowie, panowie, będziecie panami, ale nie będziecie rządzić góralami”.
Najwięcej jednak młodych górali uciekało przed poborem do obcych armii, skąd nieraz wracało się ze zrujnowanym zdrowiem. Zbójowanie wydawało im się azylem bezpieczeństwa i symbolem wolności – życia na ślebodzie. Zbójnicy byli zwykłymi góralami zamieszkującymi okoliczne wsie wyrębowe, często byli to tutejsi osiedleńcy, albo pasterze Wołosi.

Znajomość terenu jaką nabywali w tych rejonach jako pasterze oraz ich częsta nieobecność w domu powodowała, że mogli zbójować bez ściągania na siebie podejrzeń. Organizowali się więc w bandy nazywane kompaniami albo familiami, na których czele stawał harnaś – czyli zbójnicki hetman.

Poczet zbójników żywieckich zawiera wiele bardzo ciekawych i niebanalnych postaci. Byli nimi hetmani zbójniccy – bracia Klimczakowie: Jan, Wojciech i Mateusz. Koniec wieku XVII był pełen wielu zaskakujących obrotów spraw. Lata te to czas walki Państwa Polskiego ze Szwedami podczas potopu".
W okresie tym wielu górali chwyciło za broń i czynnie włączyło się do walki z najeźdźcą, zwłaszcza, że i okazja do wzbogacenia się była niemała. To zbójnikom Żywiec zawdzięcza ocalenie w 1656 roku.
W latach 1685 – 1686 trzy kompanie zbójeckie posiadały glejty pozwalające im na swobodne poruszanie się w terenie. Król Jan Kazimierz w oddzielnym piśmie polecił nawet opiekę nad tymi najbardziej zasłużonymi. Był wśród nich Jan Klimczak, któremu darował winy zbójnickie. Była to nagroda za pomoc udzieloną oddziałowi królewskiemu. Pozostali bracia Klimczakowie nie mieli tyle szczęścia. Wojciecha, schwytano w 1695 roku, na haku jako hetmana „zawiesiwszy”. Mateusz, po napadzie na Łodygowice schwytany został w Mikuszowicach w 1697 roku i stracony na Krzemionkach w Krakowie.

Niechlubną chwałę zyskał też Martyn Portasz (słow. Martin Portaš, alias Dzigosik), który w 1689 roku „z bratem swoim i pachołkami dwudziestoma pięcioma po Żywieckim Państwie i inszych okolicznych państwach zbójnictwem swym bardzo grasował, plebanie, dwory szlacheckie rabował”. By złapać jego bandę wysłano nawet wojska z Krakowa. W dniu 16 listopada tegoż roku Portasz napadł na folwark w Węgierskiej Górce i uprowadził urzędnika Marcina Jaska, żądając za niego wysokiego okupu. Otrzymał 360 dukatów i 470 bitych talarów, które dostarczyła żona uprowadzonego. Portasz jednak nie dotrzymał obietnicy, nie oddał Jaska i rozkazał odrąbać mu głowę. Tego okrutnego mordu dokonano w Rajczy, przed karczmą, na oczach miejscowej ludności. Tego okrucieństwa ludność nie potrafiła mu wybaczyć. To właśnie dzięki pomocy chłopstwa Portasza został schwytany. Stracony został na Grójcu.

„Roku Pańskiego 1689 dnia 10 stycznia Martyn Portasz albo Dzigosik z Bystrzyce wsi z Węgier, hetman nad 25 pachołków i zbójca daleko słynący, tu w Żywcu zginął (...) którego zawsze po trzydziestu mieszczan wartowało: Potym w zamku w sklepieniu pochodniami smolanemi onego męczono i osadzono na górze Grojcu przez kata Jurka krakowskiego stracono. Naprzód mu pasy dwa na plecach udarto i dwie ręce ucięto, a na ostatku żywo na haku, jako hetmana, zawieszono”.
Wraz z nim stracono czterech innych jego ziomków.

Egzekucje wykonywało czterech katów z Cieszyna. Wzięli oni za swoją pracę po 60 złotych od głowy, co władze miejskie poczytały za ohydne zdzierstwo, albowiem kat oświęcimski za tą samą robotę pobierał tylko po 10 złotych.

Wraz z Martynem aresztowano jego brata Pawła. Stracono ich 10 stycznia 1689 roku na Grojcu. Odtąd góra ta była przez długie lata miejscem egzekucji żywieckich przestępców. Egzekucje były wykonywane także poza Żywcem – w Rajczy Dolnej i Ciścu. W roku 1696 stracono w Żywcu dziewięciu zbójników, którym przewodził Tomasz Masny. Zostali żywcem poćwiartowani, a ich przywódcę wbito na pal. Zbójnicy brali aktywny udział w wojnie ze Szwedami – bądź z pobudek patriotycznych, bądź też w nadziei zdobycia bogatych łupów. Ich czynnej pomocy zawdzięcza Żywiec swoje ocalenie w 1656 r.

W uznaniu tych zasług król Jan Kazimierz polecił staroście żywieckiemu w opiekę zbójników: Jana Klimczaka, Szymona Domarzałkę, Bartłomieja i Jana Łysieniów, Stanisława Krupę i Tomasza Dudkę. Zbójnicy oddali przysługę królowi również w 1662 roku, w trakcie rokoszu Lubomirskiego.

Jednym z największych i zarazem ostatnich żywieckich zbójników był niejaki Proćpok z Kamesznicy. On i jego niemała bo prawie 200 osobowa familia, wsławiła się mocno na tutejszym terenie w XVIII w. Proćpok do zbójnictwa trafił za sprawą kłusownictwa, za które został skazany na więzienie w zamku na Wiśniczu, skąd po pół roku uciekł. Wróciwszy w rodzinne strony założył bandę złożoną z dezerterów wojska austriackiego. Z baraniogórskich jaskiń, gdzie się ukrywali, urządzał wyprawy na Śląsk, Orawę a nawet Węgry. Ludowe podania mówią, że ponoć w czasie złej pogody zbójnicy skracali sobie czas, orząc leśne polany radłem, do którego sami się zaprzęgali. Takie „zbójnickie zagony” zaochowały się przez długie lata, podobno w lesie przy drodze ze szczytu Baraniej Góry na Halę Baranią.

Ondraszek był zbójnikiem urodzonym w Jankowicach koło Frydyka i zbójował w górach Beskidu Śląsko-Morawskiego w okolicach Łysej Góry. Według legend był obdarzony nadludzką siłą otrzymaną ponoć od samego diabła, któremu rozbójnik zaprzedał swą duszę.
Zamordowano go w 1715 r. w świadnowskiej karczmie po kilkakrotnym uderzeniu obuchem od ciupagi. Mordu dokonał członek jego bandy – Juraszek. Skusiła go do tego wysoka nagroda wyznaczona za głowę Ondraszka. Zwłoki sławnego zbójnika poćwiartowano na rynku we Frytku – dla odstraszenia jego ewentualnych następców. Chciwość Juraszka została jednak ukarana. Nigdy nie ujrzał swojej nagrody – udawszy się po nią do Cieszyna został złapany i wrzucony do zamkowych lochów. Torturowany był przez łamanie kości, w skutek czego zmarł. Zbójników najczęściej łamano kołem, ćwiartowano, obdzierano ze skóry lub przypiekano na ogniu.

PS. Wzorowane na podaniach i dokumentacji:
Rudo Brtań – Na tropie Janosika i polskich zbojników,
Rużena Antolova – O zbojstwie Juraja Janosika,
Kazimir Stefan – O nowych dokumentach k Janosikowej Legende.