Andrzej Pitoń-Kubów
wiersze, teksty z archiwum
HISTORIA OSADNICTWA · część II

Jak Polacy trafili do Ameryki.

Było ich podobno ośmiu, przypłynęli do nowej kolonii brytyjskiej w Wirginii, nazwanej od monarchy, króla Jamesa, Jamestown. Ściągnął ich tam w 1608 roku głośny kapitan John Smith. Anglia potrzebowała wtedy dramatycznie smoły, dziegciu, potasu i innych produktów z węgla drzewnego, które miały być teraz za Oceanem produkowane przede wszystkim dla brytyjskiego rynku. Eksperyment z kolonią, utworzoną w Jamestown jeszcze w 1606 roku, przeżywał tymczasem od samego początku poważne kłopoty. 105 poszukiwaczy szczęścia, którzy przypłynęli tu jesienią wraz z 39 marynarzami na trzech statkach ("Constant", "Godspeed" i "Discovery") pod wodzą kapitana Christophera Newporta, nie paliło się zbytnio do takiej "brudnej roboty". Oczekiwali oni raczej na złoto i inne cenne kruszce, które miały tu leżeć na wybrzeżu, tylko trzeba było umieć ładować na statki. Jednak pokładów takowych wcale nie znaleziono.

Do Londynu płynęły alarmujące raporty o rozpaczliwie niskim morale pierwszych angielskich kolonistów, ich - "dwóch lewych rękach”, jakie posiadali, co nie rokowało planom wiązanym z Jamestown jakiejkolwiek przyszłości. Potrzebni byli nowi koloniści, tacy, którzy chcieliby serio pracować i znali się przy tym dobrze na fachu.

Wybór Polaków i Holendrów, jako ludzi, na których można liczyć, wydać się może zaskakujący, jeśli nie zna się życiowych doświadczeń Johna Smitha. Otóż w swoim czasie spragniony przygód i awantur młody Brytyjczyk zaciągnął się na służbę u księcia Zygmunta Batorego w Siedmiogrodzie, który toczył zajadłe walki z Turkami.

Smith dostał się do niewoli i zobaczył, z jednej strony, jaki los czekał więźniów Turków i Tatarów, a jak wyglądała gościna Polaków, z której skorzystał czas jakiś po udanej ucieczce z niewoli. Poznał wtedy wielu dzielnych i serdecznych ludzi, generalnie, przekonał się do rzetelności Polaków, dlatego nie miał żadnych uprzedzeń, kiedy przyszło mu w Anglii rekrutować drużynę zdolną ratować przyszłość Jamestown "na nowym lądzie". Przywódcą grupy Polaków okazał się niejaki Michał Łowicki, podobno ze szlacheckiego rodu, a towarzyszyli mu Zbigniew Stefański, Jan Bogdan, Jan Mata i Stanisław Sadowski. Podobno było ich potem znacznie więcej.

Są źródła, które dorzucają nazwiska Henryka Bursztyna, Jana Skory, Tomasza Dęba, Edwarda Wygonia, Jana Kulawego, Tomasza Miętusa, Mateusza Kuty, Jana Leca i Jana Dajmonta, w dodatku z żonami i dziećmi. Pełnej listy Polaków z zapisów kompanii brytyjskiej w Jamestown, przekręcającej nazwiska obcokrajowców wręcz nie do poznania, nie udało się do końca odtworzyć. Faktem pozostaje, że w październiku 1608 roku, po długiej podróży morskiej bryg "Mary and Margaret" przywiózł nowych osadników do portu w Jamestown w Wirginii. Wkrótce powstała tam wytwórnia szkła, w której najwięcej do powiedzenia musiał mieć Zbigniew Stefański, szklarz z Włocławka, a krakowianin, Jan Mata uruchomił produkcję mydła, na której najlepiej się znał. Stanisław Sadowski z Radomia posiadał wiedzę i doświadczenie w obsłudze tartaku, a Jan Bogdan z Gdańska znał się na budowie łodzi i żaglowców. W przeciwieństwie do brytyjskich kolonistów, którzy jako poddani korony brytyjskiej mieli dla niej po prostu pracować, (czego nie robili ze zbytnią pilnością, jak świadczą stare raporty), grupa polska i holenderska traktowana była daleko lepiej, jako wynajęci do konkretnych zadań "kontraktorzy". Mieli oni obiecane pieniądze ("36 szylingów miesięcznie") i dobry zarobek, obok rozbudzonej wyobraźni wyprawa na daleki ląd, stanowił zrozumiałą ich motywację. Czy je istotnie dostali, i jak w rzeczywistości wyglądała ich przygoda, nie wiemy z braku jakiejkolwiek bardziej całościowej polskiej relacji.

Z zachowanych zapisków i pamiętników kapitana Johna Smitha wynika jednak kilka istotnych rzeczy. Nie narzeka on nigdzie na prace Polaków, ani nie żałuje swojej decyzji. Jeśli w sumie kolonia w Jamestown okazała się niewypałem, był to, jego zdaniem, nadmiar nierealnych oczekiwań w Londynie, a nie wina samych kolonistów. Pierwszy "zimny" a potem "gorący prysznic" spadł już w pierwszych sezonach egzystencji kolonii. Szybko okazało się, po prostu, że nie ma co jeść, a potem, że trudno będzie przetrwać małej osadzie, narażonej na nieuchronne ataki miejscowych Indian. Zapasy przywiezione ze sobą na statkach okazały się wysoce niewystarczające, a nie zdołano w porę zadbać o uruchomienie takiego gospodarstwa, aby produkować wystarczająco dużo żywności dla rosnącej wciąż liczby kolonistów. Zimy przynosiły po prostu dotkliwy głód, w desperacji gotowano i spożywano skóry z pasów, butów czy ubrań. W dodatku swary i konflikty pomiędzy oficerami kierującymi Jamestown doprowadziły do serii bratobójczych starć, a raniony w nich kapitan Smith został odprawiony statkiem do Anglii, w obawie utraty życia. Produkowany przez Polaków ług, potas, smoła i dziegieć eksportowano systematycznie na wyspy brytyjskie, choć produkcja ta była ilościowo mała, prawie symboliczna. Kapitan Smith słał charakterystyczne raporty do centrali Kompanii Wirginia w Londynie:  ”Wynajęcie Polaków i Holendrów do wyrobu smoły, dziegciu, szkła czy ługu byłoby naprawdę celowe, gdy kraj tutaj się bardziej zaludnił i został zaopatrzony we wszystkie konieczne do życia rzeczy. Ale kierowanie tu siedemdziesięciu ludzi bez żywności nie było należycie doradzone i rozważone". Pisał później, coraz wyraźniej zirytowany: "Jeśli zamierzacie dalej wysyłać tu ludzi to tylko rolników, ogrodników i rybaków, kowali i murarzy, ludzi umiejących karczować drzewa...".

Niestety nikt nie traktował jego rad i postulatów dostatecznie serio. Zasadnicza pomoc ani poprawa zaopatrzenia nie nadchodziła w następnych sezonach. Tymczasem grono Polaków powiększyło się do pięćdziesięciu, jak wynika z późniejszej korespondencji. Wybudowano w lasach odległych o mile od osiedla w Jamestown całą hutę szkła, w której głównie kręcili się majstrowie polscy i niemieccy. Zaczęto tam produkować różnokolorowe paciorki i błyskotki, które mogły szybko znaleźć tutaj zbyt na miejscu, jako waluta wymienna w handlu z Indianami. Jednocześnie regularne ataki na kolonie w Jamestown przynosiły straty w ludziach. W 1610 roku wylądował tam niejaki Wawrzyniec Bohun, lekarz przyboczny, którego kresowe nazwisko, kto wie, czy nie zainspirowało po latach samego Henryka Sienkiewicza, kiedy zawitał do Ameryki i studiował dość pilnie nagromadzone tu Polonica. Jamestown zamieniło się przez te lata w prawdziwą fortecę, stało tam już 60 domów, wokół rozciągały się tak potrzebne ogrody warzywne i plantacje tytoniu. Z raportów gubernatora Yeardleya wynikało, że spokoju z Indianami praktycznie nigdy nie było, chociaż raz po raz to Brytyjczycy sami podejmowali działania ofensywne, głównie zmuszeni niedostatkami zaopatrzenia w żywność. W 1616 roku odnotowuje on szczególnie dzielne zachowanie "Roberta Polaka" w rozgromieniu szczepu Chickahomin, którego wodza wzięto do niewoli.

Polacy, godne odnotowania, zachowywali w Jamestown wyjątkowo powściągliwe zachowanie wobec lokalnej, czerwonoskórej ludności i najdalsi byli zawsze od stosowania siły czy przemocy.