Andrzej Pitoń-Kubów
wiersze, teksty z archiwum
HISTORIA OSADNICTWA · część VI

Na obiecanej ziemi...

W stanie Teksas, w okolicach San Antonio, leży miejscowość o nazwie Panna Maria. W jej centrum stoi kamienny kościół, opodal którego rośnie stary dąb. To drzewo to miejsce szczególne. Pod tym dębem, dla około 150 osobowej grupy przybyszów (ksiądz Moczygemba, który w połowie XIX w. sprowadził do Panny Marii pierwszych osadników ze Śląska) odprawił dla nich pierwszą mszę w wigilię, 1854 roku. Jakiś czas potem Moczygemba musiał uciekać przed swoimi wściekłymi parafianami, którzy chcieli go na tym samym dębie powiesić. Ale opowiedzmy historię od samego początku.

W połowie XIX w. wielu Europejczyków wyjeżdżało do Nowego Świata, traktowanego, jako - nowa - ziemia obiecana. Po ubogich wsiach wszystkich trzech zaborów krążyli przedstawiciele "agencji emigracyjnych", którzy zajmowali się agitowaniem na wyjazdy do Ameryki, załatwianiem formalności i organizowaniem dokumentów. W kilku śląskich wsiach, należących wtedy do Prus, rolę agenta emigracyjnego spełnił pochodzący z tamtych okolic ksiądz Leopold Moczygemba.

Ten 30-letni wtedy franciszkanin, ur. w 1824 roku, pochodzący z Płużnicy Wielkiej, wysłany przez przełożonych swego zakonu do Teksasu. Jako władający biegle językiem niemieckim, został przydzielony do niemieckiej kolonii osadników, którzy osiedlali się na tutejszych terenach.

Teksas spodobał mu się... a szczególnie wielkie przestrzenie ziemi, która stała odłogiem, gotowa do obróbki i plon wydawać. Ksiądz uznał, że tamtejsze warunki byłyby idealne dla jego ziomków z Płużnicy i okolic, głównie wsi Toszek-Gliwice, Lubliniec, Oleśno i Strzelce. Widział bogactwo osadników niemieckich i angielskich, którzy gospodarowali się na żyznych tutejszych ziemiach. Zaczął słać do domu i do znajomych listy. - Przyjeżdżajcie - obiecywał. - Ziemi pod dostatkiem, żadnych podatków, żadnej branki do pruskiej armii, klimat cudowny, uprawiać można ile się chce, aby wyżywić siebie i rodzinę, i jeszcze co... kupić i sprzedać z wielkim zyskiem dla siebie. Generalnie - miód i mleko. Kraina bogactwa nie do opisania. Przyjeżdżajcie, a rychło poniechajcie swoje mizerne zagonki.

Bieda, która panowała wówczas we wsiach całej praktycznie Środkowej Europy, podpowiedziała przyszłym obywatelom Panny Marii, że nie ma sensu zastanawiać się przesadnie długo. Tym bardziej, że większość z nich - prostych rolników - miała dość nikłe pojęcie, jak daleko jest ten cały Teksas. Kilkuset Dolnoślązaków – w tym czterech braci księdza Moczygemby – sprzedało, wydzierżawiło swoje domy i pola – i w świat wyjechało.

Jechali pociągiem do Poznania, gdzie niemieckojęzyczna prasa - jak pisze Kathryn Rosypal, która prześledziła historię śląskich osadników - ze zdziwieniem odnotowała pojawienie się grupy Polaków. Ze zdziwieniem, ponieważ "Słowianie są do tego stopnia związani ze swoją ojczystą ziemią, że emigracja w ich przypadku to rzecz wyjątkowa".

Emigranci pojechali następnie przez Berlin do Bremy, gdzie zaokrętowali się na dwa statki: "Weser" i "Antoinette". Jak pisał Wacław Kruszka w wydanej w 1905 roku w Milwakuee "Historyi Polskiej w Ameryce", "o trudach i niebezpieczeństwach ówczesnej podróży, bądź na lądzie, bądź na morzu, starzy osadnicy do dziś dnia opowiadają dziwy".

Mimo, że był to standardowy rejs, jakie w tamtych czasach odbywano przez Atlantyk, dla Ślązaków, którzy nigdy nie znajdowali się specjalnie daleko od domu ( wyjąwszy obowiązkową służbę w pruskiej armii, który był świętym obowiązkiem od ukończenia 20 roku życia i trwał do 40 roku, jako rezerwista, w każdej chwili do dyspozycji armii) - faktycznie wyjazd taki mógł zdawać się koszmarem. Podróż trwała 2 miesiące, a warunki na zatłoczonym statku nie należały do standartowych. Nie wszyscy przetrwali podróż. Część z nich zmarła, wielu chorowało.

W morzu trzeba było pochować żonę jednego z braci Moczygębów, Józefa, zmarła na pokładzie (w ciąży będąc) wieczny spoczynek za burtą znalazła, wśród morskich fal. W końcu jednak - jak czytamy w "Historyi" – "Żaglowcem przybyli do Galveston, portu w Zatoce Meksykańskiej. Stamtąd znów mniejszym okrętem - około 150 mil, przywieziono ich do Indianolla, mieściny składającej się z paru domków, (a raczej bud) obecnie już nieistniejącej, gdyż wylewy morza i burze dawno ją zniszczyły".

Przybycie osadników opisał w swoich pamiętnikach niejaki L.B. Russel, opisując ze zdumieniem "dziwne ojczyste stroje" osadników. Russel wspomina tradycyjne suknie śląskich kobiet, które kończyły się kilka cali nad kostkami, co uchodziło wówczas w Ameryce za nieprzyzwoite i wyzywające. Wielu osadników miało na stopach drewniane chodaki, buty z cholewkami po kolana, przygotowani na zimny grudzień, wyglądali groteskowo. Większość nosiła na głowach ludowe, płaskie kapelusze i ciepłe, błękitne, wełniane kubraki. Z kubraków tych w upalnym Teksasie musiano szybko zrezygnować.
Osadnicy zaskoczeni byli, że w Teksasie nie ma zimy. Podekscytowani, donosili o tym fakcie w pierwszych listach do rodzin, które pozostały w starym kraju.

Amerykanie gromadzili się w indianolskim porcie, by podziwiać tą malowniczą i egzotyczną zbieraninę, która snuła się niepewnie po porcie, czekając na kogoś, kto podpowie im, co dalej robić? Księdza Moczygemby, który miał ich oczekiwać – nigdzie nie było. Pytano się wokoło, czekali, błądzili po okolicy, aż podjęto decyzje. Ruszyli!

Po bezdrożach Texasu.

Cała, kilkusetosobowa grupa wybrała się więc na piechotę do San Antonio, gdzie - według pogłosek - miał bawić Moczygemba. Był to pierwszy raz, kiedy ksiądz porządnie naraził się emigrantom. Wyobraźmy sobie teraz tych kilkuset osadników, ciągnącą 250 kilometrów przez teksaskie bezdroża. Przygotowani na grudniową pogodę, idą w drewnianych, chodakach, suknianych czamarach, błękitnych ludowych kubrakach w wyzywających nieprzewiewnych spódnicach przez równinę pełną dzikich drapieżników, grzechotników, tarantul. Przez cały czas podróży narażeni są na ataki Indian czy bandytów, o których okrucieństwie krążą po Teksasie legendy. Za osadnikami idą zmówieni - wynajęci przez nich Meksykanie, właściciele wozów zaprzężonych w rogate woły, na które załadowany został cały dobytek emigrantów, w tym także ogromny, drewniany krucyfiks i dzwon wzięty z kościoła w Płużnicy Wielkiej. W dzień panuje skwar niesamowity, noce są dobrze zimne. Niektórzy z wycieńczenia umierają. Część osadników - jak pisze Kathryn Rosypal - po drodze zrezygnowała z dalszej wędrówki i osiedliła się w napotkanych po drodze niemieckich osadach. I tak oto polscy Ślązacy, uciekający z pruskiego zaboru, trafili znowu pomiędzy ludzi mówiących znajomym - bądź, co bądź – niemieckim językiem. Pozostali powędrowali dalej uparcie znosząc trudy, ale jak się okazało - za daleko zaszli.

Na tym etapie nastąpił mały happy end: w San Antonio osadnicy jakimś cudem odnaleźli księdza Leopolda Moczygembę, który powiódł ich około 100 kilometrów z powrotem, do miejsca, gdzie za kościelne pieniądze kupił dla przyszłych osadników ziemię od irlandzkiego bankiera Johna Twohiga (przepłacając podobno cztery razy). Meksykanie wyładowali toboły z wozów, zainkasowali umówioną należność i odjechali. I tu mały happy end się kończy: osadnicy pozostali – dość mocno zdziwieni - sami na płaskim, jak patelnia stepie. Nie było tu nic, nic kompletnie. Dookoła - dziesiątki mil pustkowia. Jak czytamy w "Historyi polskiej w Ameryce":

[ Osadnicy] nie mieli - prócz sklepienia niebios - innego dachu nad głową. Za pościel ziemię mieli, a niebo za przykrycie. Wśród dzikich traw czaiły się jadowite węże, jaszczurki, pająki, dokuczały komary. Każdy jak mógł starał się zaradzić złemu: jedni pod dębami, inni znów w ziemi poczynili grzebać schronienia. Położenie ich, już i tak złe, pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy nastała pora deszczowa. W tym czasie nie tylko rzeczy, które ze sobą przywieźli z kraju - uległy zniszczeniu, ale i febra i inne choroby zdziesiątkowały szeregi naszych pionierów. I tak niejedna córka, niejeden syn, pozostał bez ojca bez matki. Utworzony niewielki cmentarzyk, zapełniał się szybko nowymi grobami. Na dobitek złego, to, co kupili z inwentarza, na pół dzicy tubylcy - starali się zabrać. Srogi był ich los, zewsząd biły w nich klęski i nieszczęścia, brak wody, widmo nędzy zaglądało im w oczy".

Powołując się znów na Kathryn Rosypal: ksiądz Moczygemba nie spodziewał się tak wczesnego przybycia osadników, nie zdążył więc przygotować osady pod zasiedlenie. Ślązacy wsadzali więc bulwy, ziemianki, które przykrywali darnią. Rychtowali prowizoryczne szałasy i namioty.
W wigilię bożego narodzenia - ksiądz Moczygemba odprawił - pod sławetnym dębem - pierwszą mszę dla osadników. Był to symboliczny początek osady, nazwanej Panna Maria.

Część osadników, rozejrzawszy się po okolicy zabrała swój dobytek i rozjechała się po istniejących wokół niemieckich osadach, najmując się za pachołków. Inni, zakasali rękawy i zaczęli gospodarzyć na swojej nowej ziemi, której - jako jedynej rzeczy - było pod dostatkiem. Jeden z osadników pisał do swojej rodziny, która pozostała na Śląsku, że ziemi, którą ma, a ma ponad 400 akrów, nie daje rady zaorać ani zasiać, kłopotem jest ją obejść za dzień dookoła.

Ze Śląska - tymczasem - przybywały kolejne grupy osadników. Mieszkańcy Panny Marii - niezadowoleni z jakości amerykańskich narzędzi rolniczych, pisali do rodzin, by przywozili im te, których używali w Polsce, motyki, kosy, siekiery, kielnie - są inne.

Na zaczątek dla pierwszej grupy osadników ks. Moczygęba zakupił, za kościelne pieniądze, 238 akrów ziemi od John Twohig, z tego 25 albo 29 akrów miało być przeznaczone pod kościół, płacąc po $ 5 dolarów za akr ( ponoć znacznie przepłacając), bo średnia cena ziemi w tym czasie w powiecie Karnes wynosiła $1.81 za akr.
W późniejszym okresie zbudowali kościół i szkołę. Okazało się, że budowa kościoła zaczęła klinem wchodzić na teren istniejącego cmentarza, i w dodatku jeszcze winna być poszerzona. Postanowiono więc przenieść nie tak dawno zakopane szczątki, aby móc dokończyć budowę. Zaczęło się biadolenie, utyskiwanie, że zakłócono święty spokój zmarłych. Ponoć rusztowanie kościelne zawaliło się z hukiem w środku nocy, to znów kamienie z muru zaczęły wypadać, a to znowu jakieś zimne dłonie dotykały ich na spaniu. Ludzie szeptali po kątach, ze to musi być kara za naruszenie szczątków, że to duchy rozrabiają z niezadowolenia, że wszystkiemu winien ks. Moczygemba, że to przez niego nie mają spokoju. Ojciec Moczygemba coraz bardziej tracił w oczach Ślązaków, którzy nie tak wyobrażali sobie Teksas. Ich święta, też nie wyglądały radośnie.

Z daleka od ojczyzny, tradycji, o co też oskarżali ojca Moczygembę, o swój marny byt, o epidemie choroby, o śmierć najbliższych. Zaniepokojony niechęcią Moczygemba, postanowił wynagrodzić rodakom niesnaski i własnym kosztem wydał zbiorowy poczęstunek. Przygotował wiele dostępnych smakołyków. Na początek była zupa ugotowana w wielkim kotle. Po uroczystej mszy, wymizerowany naród zasiadł z łyżkami przy wspólnym stole, dookoła drażnił nozdrza zapach przygotowanego jadła. Ojciec Moczygemba, chochlą - zupę nalewał na miski, sięgając głębiej do dna garnka, gdy nagle z dachu, porośniętego trawiastą darnią - na sam środek stołu skoczył, ponad metrowej długości jadowity wąż, grzechotnik, wywracając talerze i nalaną zupą.
W kulturze chrześcijańskiej, wąż to symbol szatana. Przerażeni tym ludzie rzucili się z krzykiem uciekając od stołu. Biedny ojciec Moczygemba, stracił ostatnią szanse pojednania z krajanami.

Niechęć do ojca Moczygęby była tak duża, ze zmuszony został do opuszczenia Panny Marii, by nigdy nie powrócić do niej żywy.
Dopiero jego szczątki zostały tu, pod słynny dąb, gdzie odprawił pierwszą mszę dla przybyłych rodaków, przeniesione z Detroit, gdzie zmarł.

Niedługo powstał pierwszy murowany z kamienia dom. Wystawił go w 1857 r. Jan Rzeppa, taki sam, jaki miał ponoć na Śląsku. Podobny z kamienia w 1858r, tyle, że sam go postawił i wykończył - Jan Gawlik, który znał sie na murarce. Pozostałe - były drewniane. Ślązacy budowali charakterystyczne dla swojego regionu spadziste dachy, które wyróżniały Pannę Marię spośród innych osad. Nauczyli się uprawiać bawełnę i kukurydzę, na którą mówili "korna". Sąsiadujący z nimi Meksykanie nauczyli ich piec kukurydziane placki, które wszyscy znamy, jako - tortille. Z czasem stały się one dla wszystkich lokalnym przysmakiem.

Po dwóch latach względnej prosperity przyszły straszliwe susze, które zniszczyły większość plonów. Osadę najeżdżali Indianie i uzbrojone okoliczne bandy. Coraz częściej słychać było rewolwerowe strzały. Panna Maria głodowała, a część osadników rozjechała się po okolicznych miasteczkach w poszukiwaniu zarobku. Ci, którzy zostali, przeklinali los, który sprowadził ich na teksaską ziemię. Przygotowali też sznur, który przerzucili przez konar dębu, tego samego, pod którym ksiądz Moczygemba odprawił pierwszą powitalną mszę. Chcieli go na nim powiesić. Moczygemba - pewnej grudniowej nocy w 1856 r. - uciekł z osady. Udał sie w daleką podróż do Wisconsin, do Chicago, miejsc, gdzie znów w szybkim tempie rosła liczba przybyszów z różnych terenów Polski, gdzie czuł się znowu potrzebny, aby nieść swoje tutejsze doświadczenie. Organizował i pomagał się osiedlać, zakładał szkoły, szkolnictwo przykościelne, nowe kościoły i parafie w Wisconsin, Illinois, Indiana, Michigan oraz w Nowym Jorku, oraz pierwszą Polską Organizacje – Zjednoczenie Rzymskokatolickie w United State. Zmarł 23 lutego, 1891 w Detroit, gdzie spoczywał aż do 1974 roku, wtedy to, został przeniesiony i ponownie pochowany pod słynnym dębem w Panna Maria.

Ksiądz Bakanowski strzela do napastników...

Wojna secesyjna – wojna, która miała miejsce w latach 1861-1865 w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pomiędzy stanami wchodzącymi w skład Unii, czyli Stanów Zjednoczonych, (tzw. Unia, albo często nazywana „Północą”) oraz Skonfederowanymi Stanami Ameryki (tzw. Konfederacją albo inaczej „Południem”), które to stany oderwały się i wystąpiły z Unii.

Nazwa „wojna secesyjna” pochodzi od secesji (odłączenia się) stanów skonfederowanych od Unii. Zapoczątkowało ją ostrzelanie Fortu Sumter w zatoce Charleston w Karolinie Południowej przez konfederatów 12 kwietnia 1861. Wybuchła krwawa i długotrwała wojna. Trwała do 26 maja 1865, kiedy poddały się ostatnie zorganizowane ośrodki oporu konfederatów (gdzieniegdzie walki trwały jeszcze do czerwca). W wyniku wojny śmierć poniosło 620 tysięcy ludzi, zniszczono mienie o wartości 5 mld dolarów, wolność odzyskało 4 mln niewolników.

Na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku północ i południe Stanów Zjednoczonych były dwoma całkowicie różnymi regionami. Różne poglądy na politykę, ekonomię i sprawy społeczne miały swój początek jeszcze w czasach kolonialnych, a z biegiem czasu różnice te coraz bardziej przybierały na sile. Choć dzięki licznym kompromisom udawało się utrzymać Unię, jako całość przez wiele lat, w roku 1860 nastroje w obu częściach kraju były bardzo gorące.

W pierwszej połowie XIX wieku różnice ekonomiczne pomiędzy regionami jeszcze bardziej się pogłębiały. Bawełna (obok tytoniu, ryżu, cukru, konopi) była głównym produktem południa i stanowiła 57% exportu USA. Dochodowość uprawy bawełny dopełniła zależności południa od systemu plantacyjnego i jego istotnego składnika, jakim było niewolnictwo.

Północ była natomiast obszarem wysoce uprzemysłowionym. Istniało duże zapotrzebowanie na pracowników, ponieważ przemysł potrzebował wykwalifikowanej siły roboczej, której niewolnicy jednak nie stanowili. Zachęcano więc do imigracji Europejczyków, którzy chętnie z tej okazji korzystali i przyczyniali się do rozwoju tej części kraju. Natomiast imigracja do stanów południowych miała bardzo ograniczony charakter.
Północ uważała, że potrzebuje silnego i scentralizowanego rządu, aby rozwijać infrastrukturę, chronić handel i swoje interesy handlowe. Południe natomiast było mniej zależne niż reszta kraju od rządu federalnego i dlatego południowcy nie czuli potrzeby jego wzmacniania. Ponadto obawiali się, że rząd federalny z silnymi uprawnieniami będzie ingerował bardziej w sprawy stanowe.

Swoistym paradoksem było to, że po obu stronach stali Amerykanie. Dotychczasowi przyjaciele, a obecnie wrogowie, byli sąsiadami, często nawet krewnymi. Różnica polegała na tym, że większość żołnierzy Konfederacji pochodziła ze wsi, umiała więc jeździć konno i posługiwać się bronią palną, podczas gdy Jankesi wywodzili się w większości z robotniczych dzielnic wielkich miast; częstokroć byli niedawno przybyłymi imigrantami, zupełnie nie obeznanymi z warunkami pola walki i walce tej w większości niechętnymi.

Gospodarka stanów południowych była uzależniona od pracy przymusowej i na niej opierała swoje funkcjonowanie. Szczególnie ważna była uprawa bawełny, na której swój dobrobyt budowali plantatorzy.. Bez prawie darmowej, niewolniczej siły roboczej bawełna z południowych stanów znacznie by podrożała. Pomimo że niewolnictwo na północy było zabronione, tylko mała grupa mieszkańców tej części kraju stanowczo się mu sprzeciwiała. Ruch abolicjonistyczny wprawdzie istniał ... ale nie miał szerokiego poparcia.

Na krótko przed wybuchem wojny rozgorzała zażarta debata pomiędzy północą a południem, czy należy zezwolić na niewolnictwo w nowo utworzonych stanach i terytoriach, które zdobyto po wojnie amerykańsko-meksykańskiej (1846-1848). Były to m.in. Kalifornia,  Teksas, (gdzie nasi emigranci ze Śląska się zadomowili)  oraz Utah. Przeciwnicy niewolnictwa obawiali się jego ekspansji na nowe tereny oraz tego, że praca najemna ( w uprzemysłowionych północnych stanach) będzie musiała konkurować z tańszym niewolnictwem.

Późniejsze losy śląskiej osady toczyły się ze zmiennym szczęściem. Osadników, którzy uciekli do Nowej Ziemi przed - pruską branką, wzięto w "kamasze" podczas wojny secesyjnej. Polacy wymigiwali się od służby wojskowej ( nieznajomością języka, obyczajów), skłonni - jeśli już iść - popierać Unię, a nie niewolnicze Południe. Nie zaskarbiło to sympatii ich okolicznych sąsiadów, tym bardziej, że z Panna Maria, leżała na terenach niewolniczych – pomimo tego został tu utworzony kawaleryjski oddział konfederatów - Greys, złożony także z kilkunastu młodych Ślązaków, wielu jednak przy nadarzającej się okazji pouciekało na północną stronę.

Niejaki Alexander Dziuk, z Płużnicy, który przybył do Panny Marii z rodzicami jako małoletni. Mając 18 lat zaciągnął sie do Konfederackiej Armii i z nią powędrował na teren Arkansas. Po kilku latach powrócił do miejsca zamieszkania, czyli do Panna Maria. Tu się osiedlił na stałe, a z czasem stal się najbogatszym gospodarzem w okolicy.

Wojna pisze różnorakie scenariusze tym, którzy biorą w niej udział. Dla dwóch Ślązaków, dawnych żołnierzy Konfederacji, a później kawalerzystów 16 pułku Illinois, był to ponownie los jeńców wojennych.12 maja 1864 roku szeregowiec Wojciech inaczej Albert Lyssy z kompani G w czasie walk o Tunnel Hill w pobliżu Dalton w Georgii, został dwukrotnie postrzelony przez swych niedawnych towarzyszy broni. Jedna kula utkwiła w biodrze, druga zdruzgotała kości tuż powyżej nadgarstka u prawej ręki. Tego dnia, 16 Illinois - oprócz niego stracił jeszcze 11 żołnierzy i jednego oficera. Ranny Wojciech Lyssy trafił do konfederackiej niewoli, w której przebywał do 26 lutego 1865 roku, kiedy to znalazł się wśród więźniów objętych wymianą. W czasie niewoli niedostatki opieki medycznej spowodowały złe zrośniecie się kości ręki. Po powrocie na Północ po kilku tygodniach powrócił do swojej jednostki, stacjonującej wtedy w Nashville.
Znacznie gorszy los spotkał Jana Opiele. Nie wiemy, w jakich okolicznościach trafił do niewoli Południowców. Jego jeniecki los skierował do miejsca, które stało się jednym z symboli okrucieństwa wojny secesyjnej. Trafił do Camp Sumter, obozu jenieckiego popularnie nazywanego, od pobliskiej stacji kolejowej, Andersonville.

Oddalenie od dużych osad, dostęp do linii kolejowej, rolnicze tereny stanu Georgia miały dać warunki do przetrzymywania tu tysięcy więźniów. W dolinie niewielkiego strumienia wytyczono teren obozu, który ogrodzono wysoką palisadą. Braki surowcowe spowodowały, że nie zbudowano żadnych baraków dla przyszłych więźniów. Pierwsi z nich zaczęli się pojawiać z początkiem roku 1864. Do lipca było ich tutaj 26 tysięcy - obóz przewidziany był tylko na około 10 tysięcy. Jeńców wciąż jednak przybywało, w pewnym momencie Andersonville stało się piątym, co do wielkości „miastem” Konfederacji.
Stłoczeni pomiędzy palisadą i wytyczoną linią śmierci, której przekroczenie powodowało otwarcie ognia strażników (przypadki te, wbrew powojennym opiniom głoszonym na Północy, nie były tak liczne, ale w ten sposób zginęło 11 więźniów) jeńcy mieli dla siebie praktycznie tyle miejsca, ile ma się w grobie. Warunki panujące w obozie były okropne, problemy zaopatrzeniowe Konfederacji odbijały się na nich straszliwie. Byli niedożywieni, szalejące choroby zbierały straszliwe żniwo przy nie wystarczającej pomocy medycznej, tworzyły się gangi jeńców żerujących na słabszych towarzyszach niewoli. Andersonville stało się istnym piekłem na ziemi.

Jeden z żołnierzy tak opisał swoje wejście do obozu:  „Gdy przekroczyliśmy bramę, nie mogłem uwierzyć, że będę musiał przebywać w tym miejscu choćby kilka dni, krew w żyłach zmroził mi widok mężczyzn, nie tak dawno zdrowych i silnych, tak przybitych cierpieniem i chorobami, iż nie przypominali już istot ludzkich. Niektórzy z nich prawie nadzy, cali pokryci brudem i robactwem (…)”. W maju 1864 roku śmiertelność wynosiła 20 osób dziennie. W czerwcu jednego dnia, tylko w szpitalu zmarło 40 jeńców, przez cały ten miesiąc umarło 1200 osób.

Jednym z nich był właśnie Jan Opiela, który zmarł 24 czerwca, miał wtedy 23 lata. Był jedną z 13 tysięcy ofiar obozu Andersonville, które pochłonęło to miejsce do kwietnia 1865 roku.

Zdarzały się jednak przypadki żołnierzy, którzy znaleźli się w Arkansas Post, tam uniknęli niewoli. Jednym z nich był Franciszek Grzegorczyk, który w niewyjaśnionych okolicznościach zbiegł lub uniknął pojmania. Służbę wojskową kontynuował w szeregach siedemnastego skonsolidowanego teksańskiego pułku spieszonej kawalerii. Jego brat Jan oraz Antoni, walczyli w drugim teksańskim pułku piechoty. Pułk ten walczył w bitwie pod Shiloh i w obronie Vicsburga, gdzie poniósł dotkliwe straty. Po jego kapitulacji żołnierze pułku zostali zwolnieni na parol i wrócili do Teksasu, gdzie jednostka uległa reorganizacji. W sierpniu 1864 pełnił on funkcje garnizonowe na wyspie Galveston. W wrześniu wybuchła tam epidemia żółtej febry, na którą zapadł także Jan Grzegorczyk, który w grudniu został urlopowany z powodu choroby. Do końca wojny nie powrócił już w szeregi swego pułku.

Piotr Kiołbassa przybył wraz z rodzicami do Teksasu w 1855 roku. Urodzony 13 października 1838 r. w Świbiu, w obrębie gliwickim. Po przybyciu do Panny Marii, sam zaczyna się uczyć języka angielskiego, po czasie udaje sie na naukę do szkoły w San Antonio, zakłada szkołę elementarną dla swoich rodaków w Panna Maria, gdzie sam jest nauczycielem języka angielskiego. Zatrudnia się wkrótce na urzędnika do małego miasteczka Piedras Negras.
W 1862 r. wstąpił do wojsk kawalerii Stanów Południa, utworzonej także po części z mieszkańców Panny Marii i okolicznych terenów. Rok później został wzięty do niewoli. Po miesięcznym pobycie zbiegiem okoliczności zostaje zwolniony. Natychmiast przenosi sie do wojsk Północy. W 1864, zdaje egzamin na wojskowego kapitana artylerii i w takim stopniu służy w wojsku aż do 1 maja 1866 r. Biegle włada prawie czterema językami, po polsku, niemiecku, angielsku, hiszpańsku.
Urlopy z wojska spędzał w Chicago, nosząc w sobie duszę społecznika angażuje się w powstające tutaj nowe polonijne towarzystwa 1864r. Towarzystwo św. Stanisława Kostki i powołaniu do życia pierwszej Parafię pod tym imieniem. W czasie urlopu 1865r. ożenił się z Pauliną Dziewior, ślązaczką, jej rodzice mają w okolicy kilka domów, które wynajmują dla nowoprzybyłych. Po demobilizacji z wojska, Piotr, na stałe wrócił do Chicago. Wkrótce zaciągnął się do lokalnej policji, pracując w stopniu sierżanta. Prawie jednocześnie wstępuje do Republikanów, ale obcując w jej szeregach widzi, ze tendencje w partii są antykatolickie i wrogie jest nastawione do nowych przybyszów z Europy. Wstępuje do Demokratów, z którymi będzie aż do końca. Za swojego życia piastuje szereg ważnych i odpowiedzialnych funkcji w zarządzie chicagowskiej policji, przez 16 lat pracował w urzędzie celnym miasta, przez 2 lata w Registraturze Stanu Illinois, był reprezentantem z Chicago, był aldermanem. W roku 1891 zostaje nominowany i wybrany na skarbnika miasta Chicago. Bardzo aktywnie działa w większości nowo powstałych organizacji polonijnych tj. Zjednoczenie Rzymsko Katolickie, w Polskim Związku Narodowym.

Prawo w tych czasach nie należało do najmocniejszych stron systemu rodzącej sie Ameryki. W San Antonio, będąc na jarmarku w dzień targowy – zostało zaatakowanych dwóch Polaków, jeden został postrzelony w nogę a drugi ramię. Zabrano im cały posiadany towar włącznie z osobistymi ubraniami.
Niedługo po wojnie, kiedy nad Teksasem nie było praktycznie żadnej zwierzchniej władzy, panowało tu prawo pięści, a uzbrojone bandy robiły, co chciały. Dochodziło do częstych napadów na Pannę Marię. Zdani na siebie, swoją odrębnością kulturową i językową, byli narażeni na drwiny i akty przemocy ze strony tubylców.

Marcin Mróz przyszedł na świat w miejscowości Panna Maria w Teksasie 24 listopada w 1861 roku. Kilka miesięcy wcześniej jego rodzice Barbara i Walenty Mrozowie przyjechali do USA spod Strzelec Opolskich. To był czas wielkiej emigracji Ślązaków do Ameryki, którzy osiedlając się w Teksasie, zakładali osady o polsko brzmiących nazwach. Pewnego dnia młody Marcin wybrał się wraz z dziadkiem Laurentym Plochem i swoją matką na targ do San Antonio. Szlaki wędrowne w Ameryce były wówczas bardzo niebezpieczne.
Na pustyni zostali zaatakowani przez bandytów. Dziadek, próbujący chronić rodzinę, zginął na miejscu, matka cudem uniknęła śmierci. Najgorsze dla Marcina było jednak to, że główny sprawca napadu został bardzo szybko wypuszczony z więzienia na wolność.
- Jeśli samemu nie zapewnisz sobie sprawiedliwości, to nikt ci jej nie zapewni - pomyślał w duchu Marcin i wziął to sobie głęboko do serca.
Następne lata przynosiły kolejne rozczarowania nowym światem, w jakim przyszło żyć osadnikom z Opolszczyzny. Pewnego razu krowy należące do rodziny Mroza weszły w szkodę na polu niemieckich emigrantów.
Niemcy przywłaszczyli sobie zwierzęta, co jeszcze bardziej sfrustrowało Marcina Mroza, którego Amerykanie zwali po swojemu Martin McRose, bądź Morose, (co w dosłownym tłumaczeniu oznacza "ponury”).
W rewanżu Martin zaczął kraść krowy niemieckim sąsiadom. W tym celu opracował nowatorski pomysł przebijania znaków identyfikacyjnych, jakie wypalano zwierzętom na zadach. Już jako nastolatek został za to skazany na więzienie, jednak szybko wypuszczono go zza krat.
Na wolności znów kontynuował swój proceder, a z czasem dorobił się na tym sporych pieniędzy. Miejscowy sędzia wystawił za nim list gończy. Przed wymiarem sprawiedliwości McRose skrył się w mieście El Paso na granicy z Meksykiem. Tam kupił swój własny zajazd, po amerykańsku zwany saloonem. U tubylców cieszył się sporym poważaniem i choć miał rewolwer, to podobno nigdy nikogo nie zabił, co na Dzikim Zachodzie wcale nie było takie oczywiste. Bez rozlewu krwi udało mu się nawet przepędzić z baru awanturnika Boba Forda, bandytę, który zabił wcześniej legendarnego Jessy'ego Jamesa. Swojej żonie (poznał ją w burdelu) dał skrzynię złota, prosząc, aby pojechała z nią do sędziego, który wystawił za nim list gończy. Ten podarek miał przekonać go do odstąpienia od ścigania kowboja z Panny Marii. Małżonka podjęła się zadania, jednak nie wywiązała się z niego najlepiej. Wszystko przez to, że przystawił się do niej niejaki John Wesley Harding.

- Harding był mordercą gotowym zabić kogoś tylko dlatego, że głośno chrapał w jego obecności - opowiada Korneliusz Pacuda, popularyzator muzyki country, autor wielu programów telewizyjnych i radiowych na jej temat. Pacuda napisał scenariusz i libretto do musicalu "Historia kowboja Martina Mroza”, który swą premierę miał cztery lata temu.
Zniecierpliwiony Martin w przebraniu wydostał się z miasta El Paso, by udać się do żony i zapytać, jak długo po­trwa sprawa udobruchania sędziego. Nie wiedział, że został zdradzony.- Wpadł w pułapkę zastawioną przez Hardinga i jego ludzi. Zginął zastrzelony przy moście nad Rio Grande - wyjaśnia Korneliusz Pacuda. Sam Harding (zginął niedługo później, bo nie rozliczył się z pieniędzy za zabójstwo Mroza) stał się inspiracją dla Boba Dylana, który w całości poświęcił mu jeden ze swoich albumów.

Koniec wojny secesyjnej nie przyniósł jednak Ślązakom spokoju, wręcz przeciwnie zapoczątkował czas walki i konsolidacji ich społeczności. W maju 1865 roku wojska Unii zaczęły wkraczać do Teksasu, 19 czerwca ogłoszono zniesienie niewolnictwa i unieważnienie wszystkich decyzji władz konfederackich. Teksas wkroczył w czas Rekonstrukcji. Niestety, ani wojsko, ani odnawiające się władze nie były w stanie zapewnić porządku w stanie. Bandyci i maruderzy stali się istną plagą. Ślązacy czy to w San Antonio, czy innych miejscowościach stawali się ofiarami napadów i ataków. Sami zresztą nie pozostając często dłużni - prawo w tym czasie stanowił nóż i rewolwer.

Z czasem rozgorzały także konflikty pomiędzy zwolennikami pokonanej Konfederacji, a tymi, którzy popierali proces Rekonstrukcji i władze federalne, wśród nich znaleźli się także Ślązacy. Szczególnie gwałtownie przebiegały one w Pannie Marii w hrabstwie Karnes. Kwestią zapalną stało się prawo do głosowania. Kongres Stanów Zjednoczonych w 1867 roku założył przyznanie prawa wyborczego w stanach południowych jedynie wyzwolonym murzynom i białym lojalnym wobec Unii. By zostać wprowadzonym do rejestru wyborców należało złożyć przysięgę, iż w żaden sposób nie wspierało się rebelii.

Dla Ślązaków byłą to szansa na zaistnienie w życiu politycznym i poprawa swej prawnej sytuacji. W tym dążeniu umacniał ich ksiądz Adolf Bakanowski z zgromadzenia Rezurekcjonistów, który przybył do Panny Marii w 1866 roku. Ten dawny powstaniec styczniowy stał się niekwestionowanym, nie tylko duchowym, przywódca śląskiej społeczności. Wraz z Emanuelem Rzeppą, który z jego namowy został komisarzem wyborczym, zachęcał swych parafian do starań o prawo wyborcze. Tego prokonfederaccy Teksańczycy nie chcieli tolerować.
Tak ich postawę charakteryzował ks. Adolf Bakanowski: 

 „ Amerykanie teksascy, z małym wyjątkiem, to istny dziki naród, zrosły w stepach teksaskich, bez wychowania i najmniejszej nauki, cowboys - od dzieciństwa ćwiczony konną jazdą, lataniem po polach za dzikiem bydłem, czem stale prowadzą dalekozasiężny handel. Klasa wyższa, nawykła do posługiwania się negrami, z którymi postępowała zupełnie samowolnie — z całą pogańską tyranią, po uwolnieniu takowych, leniwo biorąc się do pracy, raptem spadła do wielkiej nędzy. (…) dążą do tego, aby wszystkich cudzoziemców uważać jako niewolników i nie dopuścić do obywatelstwa zarówno z nimi do tej wielkiej rzeczypospolitej - Zjednoczonych Stanów. Kiedy spostrzegli, że Polacy bez ich pomocy zarabiają sobie sami na życie, i sami są sobie wystarczalni, poczynają się we wszystkiem rozwijać i stawać na równi z nimi, chcieli tedy wygnać ich z tej ziemi, i oto właśnie przyczyna, dlaczego tak liczne były zbójeckie napady na biednych pracowitych Polaków.

Północ wywalczyła swobodę murzynów; separatyści już czynnego oporu z bronią w ręku stawić nie mogą, lecz stawiają opór bierny i mszczą się na jednostkach.”
Przy biernej postawie władz (wojska federalne znały sytuacje w hrabstwie, o którym jeden z oficerów powiedział:  „nie ma bardziej bezprawnej ludności w tym stanie jak ci z hrabstwa Karnes”, brakowało im jednak ludzi) i cichej aprobacie części mieszkańców hrabstwa, wobec Ślązaków wzmagała się coraz to większą przemoc. Teksańczycy napadali na samotne chaty, ostrzeliwali ludzi, zabijali zwierzęta gospodarcze.

W 1867 roku. Następca księdza Moczygemby, ks. Bakanowski, zgłasza do władz powiatu Karnes, ze okoliczni amerykańscy sąsiedzi ich napadają i szantażują. Faktycznie, kilkakrotnie uzbrojona grupa kowboi na koniach najechała na osadę zamieszkałą przez Ślązaków... strzelali do ścian budynków, po dachach aż darń w powietrze furkała, do wiklinowych ogrodzeń. Podczas dojenia krów, dwie dziewczyny zostały potrącone upadły na ziemię, mleko ze skopca się wylało, a krowy - śmiertelnie postrzelone.

Ślązacy, pod wodzą swego księdza, nie byli bierni. Musieli pokazać swoją siłę i możliwości kontrofensywy. W sierpniu 1867 roku uzbrojeni po zęby, w zwartej konnej kolumnie, opanowali ulice miasta Helena, siedziby hrabstwa. Ten pokaz siły i stanowczości powstrzymał na pewien czas ataki. W listopadzie jednak kolejna grupa Teksańczyków najechała Pannę Marie, ostrzeliwując kościół. Wywiązała się strzelanina, w której dwoje Ślązaków zostało rannych. Agresorzy zostali wyparci z osady, a kiedy przekraczali pobliski potok, dostali się pod silny ogień ścigających ich konno Ślązaków. W efekcie dwóch Teksańczyków zginęło. Po tym wydarzeniu wzrosło zainteresowanie władz sytuacją w Pannie Marii. Administracja cywilna i wojskowa podkreślała lojalną postawę wobec Unii, nie poszły za tym jednak żadne konkretne działania.

Ślązacy dalej sami musieli zmagać się z swymi sąsiadami. Na placach dochodziło do westernowych strzelanin. Ślązacy wprawiali się w rewolwerach i winchesterach. Umiejętność szybkiego wyjmowanie pistoletu z kabury uratowała życie niejednemu Ślązakowi.

Jeden z takich napadów opisany został w cytowanej już "Historyi Polaków w Ameryce", powołując się na pamiętniki ks. Bakanowskiego:

Szalę goryczy przelały wydarzenia z Wielkanocy 1868 roku. Tak opisał je ksiądz Bakanowski:

„ (…) w pierwszy dzień Świąt wielkanocnych, kiedy wszyscy z Panny Maryi byli w kościele, z rozmaitych stron zjechali się Amerykanie, w celu naigrawania, zaczepek, nawet i bitwy z Polakami. Wszyscy byli uzbrojeni, — ale nikt z Polaków... bo któż by się spodziewał, że trzeba będzie broń zabierać z sobą do kościoła.
Po skończonem nabożeństwie Amerykanie rozpoczęli bitwę. Było ich pewno około 80 na koniach, oprócz tego ukazało się wiele rozmaitych kolasek, powozików, napełnionych paniami - (ladies), które zdala przypatrywały się jak (Amerykanie) strzelać będą do Polaków. Walka rozpoczęła się naprzód od kamieni, jeden Amerykanin strzelał z dubeltówki do polskich niewiast, stojących pod kościołem, ale mu pistony nie wypaliły. Kiedym spojrzał na tak smutna komedyę, na te, śmiechy szalone oklaski – Amerykanek, tak mnie rozdrażniły, żem chwycił swój rewolwer i wyszedłszy na balkon mojego nowego domu, strzeliłem dla postrachu, świsnąwszy kulą nad głowami dziko-radosnych Amerykanek. W jednej chwili zmieniłem całą postać krwawej komedyi, już na placu ani jednego nie widzieliśmy Amerykanina, a te Ladies, owe tkliwe panie, uciekały jak hyeny spłoszone, aż się kurzyło za ich kolaskami!
Polacy zaś na dane hasło wszyscy przybiegli do mnie, kilku z nich dostali - palną broń i, jakby z fortecy, mojego domu, gotowaliśmy się do nowej walki. Ledwo 15 minut ubiegło, naprzeciw nas ukazało się 8 śmielszych Amerykanów, grożących nam wystrzałami. Wtedy odezwałem się do swoich, by nie dawali ognia, aż oni pierw stamtąd uderzą.
Obie strony trzymając broń w ręku, obie grożą i mierzą — aż wreszcie widzimy Amerykanów czyniących zwrot w tył... i znikających między drzewami pobliskiego lasu.”

Jak zauważył sam Bakanowski, pośród napastników był miejscowy szeryf i jego zastępcy. Ten atak skłonił Ślązaków do skuteczniejszego szukania pomocy u władz wojskowych. Sporządzono petycje, z którą ojciec Bakanowski „z różańcem w ręku i rewolwerami w olstrach” udał się do dowództwa wojsk federalnych w San Antonio. Tym razem doczekano się reakcji. Do hrabstwa Karnes w kwietniu 1869 roku przybywa kompania kawalerii dowodzona przez porucznika Williama Thompsona ( kompania H - czwartego pułku kawalerii Stanów Zjednoczonych). Żołnierze założyli swój posterunek w Helenie. Do ich obowiązków należała miedzy innymi ochrona Panny Marii i uspokojenie „rebelianckiego” hrabstwa. Obecność wojsk federalnych zakończyła walki pomiędzy Ślązakami i Teksańczykami.

Jak pisał Bakanowski: „Odtąd rozpoczęło się dla nas inne życie, wojsko mieliśmy u siebie rok cały. W ciągu tego czasu wszystko zostało odmienione, zaprowadzono nowy porządek, przy nowych dobranych urzędnikach.” Część tych urzędników była Ślązakami, którzy zyskali wreszcie prawa wyborcze, obsadzając wiele stanowisk w władzach hrabstwa. Ten trudny powojenny czas umocnił społeczności emigrantów, ich pro unijna postawa dala im prawa polityczne, z których skutecznie korzystali. Dalsze lata przyniosą gwałtowny rozwój, którego dowodem jest powstanie kolejnych śląskich osad w Teksasie, takich jak na przykład Częstochowa czy St. Hedwig.

Tego typu historie zdarzały się bardzo często. Bakanowski nosił - jak pisał - przy boku rewolwer. Niektórzy z mieszkańców Panny Marii - jak na przykład niejaki Rzeppa - zyskali sławę świetnych teksaskich "pistoleros".

W 1867, okoliczny spis ludności podaje, ze teren ten zamieszkiwali Polacy i wymieniają; 75 rodzin w Panna Maria, 43 rodziny w San Antonio, 34 rodziny w Martinez, 12 rodzin w Bandera, 13 rodzin w Yorktown, 14 rodzin w Coleto, 13 rodzin w Victoria, 12 rodzin w Inez. Pracowali w okolicznych tartakach, przy wycince lasów, karczowaniu polan, zbieraniu bawełny, niektórzy w okolicy stawiali domy z okrąglaków i kamienia. Reszta zajmowała się pracami na gospodarstwie.

Ks. Bakanowski, odprawiający co jakiś czas katolickie misje zmuszony był przemieszczać się konno z miejscowości do miejscowości, a te odległe były - jedna od drugiej - czasami o kilka dni drogi.

Odwiedzając miejscowość - Bandera, pisze o tym w swoich wspomnieniach.

(...) Jest to miasto, liczące 2 tysiące mieszkańców, przeważnie angielskich Amerykanów: Rodzin polskich jest tam 30 z górą. Miasteczko zbudowane na gruncie kamiennym pomiędzy zarosłymi lasem wzgórzami. Powietrze tam zawsze świeże, chłodniejsze niż w „Pannie Maryi”. Na wzniosłym pagórku stoi kościółek polski, a obok niego domek ks. proboszcza. Paręset kroków niżej, na dole, płynie przezroczysta rzeka, Medyna, wśród drzew orzechowych.
Polacy, zajmują się tu po większej części rolą i wyrobem cedrowych gontów na dachy. Z gór wytryskują źródła, tworzące małe strumyki, które odwilżają doliny. Tam nieraz można spotkać chłodzącego się niedźwiedzia, sarnę i inne zwierzęta. W lasach, niedaleko Bandery, ukrywają się Indianie. Mieszkańcy tamtejsi zwykle nie wychodzą nocą poza obręb swoich zagród z obawy przed ich napadem. Gdy Indianie którego z białych dopadną, skalpują mu głowę, to jest, zdzierają skórę z włosami, i tak ciężko zranionego puszczają dla postrachu innych. Tym sposobem zginął jeden chłopak - Polak. Proboszczem parafii polskiej jest ks. Śnigurski, emigrant z Królestwa. Pewnej nocy napadli oni na dom jego i zaczęli z łuków strzałami doń strzelać. Ksiądz, którego brzęk wybitych szyb zbudził, począł strzelać z karabinu. Na dziedzińcu rozległ się krzyk i strzały znowu wpadały przez okno do pokoju. Po chwili wszystko ucichło, gdyż rozległy się strzały skądinąd huk w powietrzu. To parafianie polscy przybiegli z bronią księdzu na pomoc. Indianie uciekli. Widocznie któryś z nich był raniony, a może i zabity, gdyż znaczne były ślady krwi. Rannych z sobą zabrali. Na probostwie wszystkie okna wraz z ramami powybijane; ścianach, w drzwiach tkwiły strzały. Biedny ksiądz przez cały tydzień nie odprawiał Mszy św. z obawy, iż może któregoś zabił, przeto wpadłby w cenzurę kościelną. Dopiero, gdy od Biskupa otrzymał uwolnienie od cenzury, przystąpił do ołtarza.