Martyniec, czyli „Święta Jadwiga”.
„W Teksas mieliśmy kilka misji polskich, a niemal w każdej był kościół polski. W Martyńcu kościół został zbudowany za staraniem O. Zwiardowskiego. Osada ta jest oddalona o cały dzień drogi od "Panny Maryi". Jedzie się tam przez gęste zarośle, wśród ciemnych lasów, po wąskich ścieżkach, utartych przez bydło. Miejscami i takie ścieżki się gubią, przeto z kompasem w ręku trzeba torować sobie drogę· Zwykle odbywałem tę podróż konno. Od czasu trwania misji polskiej w Teksas (lat 16) umarło tam dwóch kapłanów. Pierwszy, ks. Julian Przesiecki, spadł w największym pędzie z konia i zabił się na miejscu, w roku 1863. Drugi, ks. Teofil Bralewski, eks-benedyktyn, skończył też nagłą śmiercią. Obydwaj byli proboszczami tej samej parafii, to jest Martyńca, dziś nazwanego „Świętą Jadwigą”. Ks. Bralewski umarł już podczas mojego tu pobytu. Przyjechał on do Teksas z listem polecającym od naszego Ojca Generała Semenenki. Przyjąłem go więc życzliwie, mimo opozycji ze strony władzy diecezjalnej. Pracował w swojej parafii wzorowo przez pięć miesięcy.
Żył jako pustelnik, odosobniony od świata; chętnie jednak służył ludziom w potrzebach ich dusz. Najbardziej pracował w szkole, ucząc dzieci. Przeszłość jego, urozmaicona długiem cierpieniem tułactwa i biedy, wpłynęła na jego charakter, smutny i małomówny. W czasie, gdy z ambony wygłaszał kazanie, nagle tak zasłabł, że ludzie zanieśli go nieprzytomnego do mieszkania. Odzyskał przytomność, ale stan jego zdrowia był groźny; przeto jeden z jego parafian pospieszył pędem na koniu do San Antonio, oddalonego o piętnaście kilometrów, po Ojca Barzyńskiego, by ten udzielił mu ostatnich Sakramentów. Trafił na chwilę, gdy ksiądz tylko co wyszedł ze Mszą świętą. Podszedł tędy do ołtarza i oznajmił, co zaszło. O. Barzyński przerwał Mszę św., gdyż było to jeszcze przed Ofiarowaniem, opowiedział ludowi, zgromadzonemu w kościele, przyczynę przerwania Ofiary świętej, i wnet konno pojechał do chorego. Zastał go jeszcze przy życiu, ale zaledwo udzielił mu ostatnich Sakramentów świętych, chory wnet skonał. Potem go pochował, żegnając go rzewną mową nad grobem.”
Ślązacy, utrzymywali się przede wszystkim z gospodarstwa i hodowli. Ziemi było tu pod dostatkiem, więc nie było ograniczenia w ilości żywego inwentarza, każdy mógł zagospodarować swoją działkę, powiększając ją - trzeba było wykarczować zarośnięte zagajniki, busz, który gęsto zarastał okoliczne łąki.
Ludzie pomagali sobie nawzajem, jeden drugiemu na tzw. odróbki, czyli po jakimś czasie należało iść i odrobić tyle samo dniówek. Wołami, orano krowami, co kto miał w domu, albo pożyczano sobie wzajemnie, przeciągano ciężki ładunek i zalegające na polu kamienie, zwożono budulec, piasek, kłody drzew.
Zaczęto uprawiać ziemniaki, melony, dynie, pomidory, ogórki, kapustę. Jakiś poczciwy meksykański farmer, podarował im worek kukurydzy, na zasiew... aby spróbowali zasadzić... mieli mu oddać po sezonie jak nowa urośnie. Pokazał im również, jak można z takiej mąki wytworzyć tzw. tortillas. Wszystko rosło szybko, ziemia była płodna, tylko dokuczał brak dostatecznej ilości wody.
Jeden ze ślązaków w 1856, opisał w liście do bliskich, co w „starym kraju” zostali.
Thomas Kozub - jedzenia mamy tu na co dzień mnóstwo, placki z mąki i ryby na co dzień, nikt nam połowu nie zabrania, ani polowań na dzikie ptactwo... zające, indyki - tych pełno po zagajnikach. „ Dwa dni temu na targu w San Antonio, od farmera za $ 15 dolarów - kupiłem krowe z cielęciem. Mam już sześć krów, pięć cieląt, dwa byki, muła do roboty i klacz, za dwa miesiące się oźrebi. Muł na jarmarku kosztuje - $ 20, za klacz ze źrebięciem wołają - $ 30 dolarów. Według mojego obliczenia wszystkie moje zwierzęta są warte = $ 198.00. Oprócz tego trzymam - 9 świń, ponad 90 kur, paręnaście kaczek, 6 gąsi, koze i psa!
Niedaleko osady potok płynie Cibolo (cebula, wołali nań ślązacy) z niego wode czerpiemy, ale pełno tu gadów wokoło jadowite węże. Trzech naszych ludzi z ukąsania umarło. Trzeba z ganem i kijem w cholewiakach po trawie się przechadzać.”
Na samym początku, Ślązacy swoje bydło wiązali na postronki i tak się pasło, ale zostali wyśmiani przez okolicznych niemieckich osadników, którzy przybyli tu znacznie wcześniej. Ci im dopiero wyperswadowali, ze w Texasie bydło, pasie się luzem, nie na uwięzi.
W 1856 przyjechało znów około 500 naszych. Kłopot jest z wodą – susza panuje. Podczas dnia jak i nocą z pragnienia giną młode cielęta. Zjedzona trawa nie chce odrastać, deszczu nie było od 14 miesięcy. Wszystko co w polu zmarniało. Ludzie ci, co przyjechali dopiero, zaczęli przymierać głodem. Widząc naszą biedę – okoliczni farmerzy, oraz John Twohig, William Butler - posłali nam dwa wozy zboża i 12 wypasionych byków, kazali zabić i dać ludziom.
Zaczęto kopać studnie, ale do wody nie szło się dokopać. Osłabione, brakiem wody bydlęta, musiały być zabijane ... robiono swojską kiełbasę, część gotowano. Pozostałe mięso solono, wędzono, układano do beczek i w dół zakopane być musiało - niby do spiżarni - schowane, zostało.
Do najbliższego San Antonio przeniosło się 50 rodzin, przeważnie byli to rzemieślnicy, którzy mieli fach w ręku i łatwiej mogli zarobić. Na swojego przedstawiciela i doradcę, biegłego w języku i obyciu wybrali Erazma Andrzeja Floriana. Był on politycznym wygnańcem oraz uczestnikiem Powstania w 1830r. Zanim tu przybył, pracował w Nowym Jorku, Memphis. W San Antonio był uznawanym biznesmenem oraz bankierem.
Podhale na obszarach Galicji ... nędza galicyjska i emigracja.
Zmiany społeczno-polityczne końca XVIII i początku XIX wieku spowodowały, że życie w Galicji przestało być atrakcyjne. Najdokuczliwszą zmianą pozaborową dla ludności wiejskiej Galicji była przymusowa służba wojskowa. W czasach Rzeczypospolitej chłopi nie odbywali służby wojskowej, ponieważ była ona przywilejem zastrzeżonym dla szlachty bądź wybrańców. W Cesarstwie Austriackim służba wojskowa była przymusowa. Nowa powinność spadła przede wszystkim na najbiedniejszych chłopów. Zamożniejsi korzystali z protekcji władz i urzędników cesarskich. Starano się pod przeróżnymi pozorami o ich całkowite zwolnienie lub urlopowanie. Rekrutacja do wojska austriackiego (a trzeba tu zauważyć, że początkowo służba wojskowa była dożywotnia, a dopiero później, od 1802 r., ograniczono ją do 12 lat) odbywała się w ten sposób, że bandy zbrojnych ludzi najczęściej w nocy napadały na wsie i miasta, przy czym wszystkich młodych i zdolnych do noszenia broni chwytano, wiązano lub zakuwano w kajdany i odstawiano do siedziby cyrkułu jak pospolitych zbrodniarzy.
Opuścić na zawsze strony rodzinne, rozstać się z rodziną, krewnymi i przyjaciółmi, puścić się w dalekie i obce kraje, dźwigać ciężki karabin, cielęcą torbę (tornister) i uczyć się mowy nieludzkiej (tak wówczas nazywano mowę niemiecką) – to wszystko było dla górali czymś strasznym, okropnym, niepojętym. Kto mógł uciekał więc w niedostępne góry.
W rezultacie do wojska brano komorników, chałupników i zagrodników - w ogóle proletariat wiejski. Liczne patenty, nakładające kary na zbiegłych i kaleczących się dla uniknięcia służby wojskowej, świadczą o zaciekłości oporu, jaki władzom austriackim stawiała biedota wiejska.
Przed poborem uciekano na Węgry, na Bukowinę i w trudno dostępne góry. Co odważniejsi uciekali do Ameryki.
Podhalańscy górale przy pierwszej nadarzającej się sposobności starali się uciec z wojska. Rekrutów nie czekało bowiem nic dobrego. W landwerze i rezerwie obowiązywał język niemiecki, przez co galicyjscy rekruci od razu byli narażeni na kłopoty. Ponadto istniał pogląd, że zanim z galicyjskiego chłopa stanie się pełnowartościowy żołnierz, musi on zebrać solidny wycisk i kilkaset kijów, co oczywiście nie pozostawało bez wpływu na decyzję o ucieczce z wojska.
Obowiązek służby wojskowej, który stał się szczególnie uciążliwy w okresie rozbiorów. Służba w armii monarchii austriackiej trwała wiele lat, a odstraszał od niej młodych mężczyzn sprzeczny z ich tradycją kulturową rygor wojskowy i konieczność opuszczenia swojego środowiska, stąd też często uciekali masowo albo przed poborem, albo już po wcieleniu do armii i zasilali zbójnickie kompanie, gdyż jako dezerterzy nie mieli do wsi powrotu.
Do służby wojskowej zniechęcały wybrańców nie tylko trudne jej warunki i nadużycia rotmistrzów, którzy wybrańcom odbierali nawet ich własne odzienie i rynsztunek.
W polu czekała wybrańca śmierć w bitwie lub z głodu. A jeśli udało mu się powrócić szczęśliwie do rodzinnej wsi, to przekonywał się, że wszystkie jego trudy, rany, mozoły i przelana krew za nic były cenione. Stosunek więc chłopów do służby wojskowej siłą rzeczy musiał być negatywny. Chłop szedł do wojska, gdy już nie było innego wyjścia, lecz gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekał chętnie z szeregów.
Problem ten był powszechny w całej armii austriackiej. Szczególnie jednak na Podhalu uciekinierzy byli głównym elementem, zasilającym szeregi zbójnickich towarzystw, które na przełomie XVIII i XIX wieku przeżywały swój ostatni okres świetności.
Austriaccy leśni z kamery - bukowiańsko-białczańskiej - Klein i Blumenfeld słynęli z gromienia dezerterów i zbójników na Podhalu. Organizowali na nich zbrojne obławy, walcząc na śmierć i życie. Jednak to nie przemoc względem zbójników zakończyła żywotność tego przestępczego zwyczaju, lecz skuteczność egzekucji prawa, które nie pozwalało zrodzić bohatera, jakim był wcześniej wojak, dezerter, zbójnik.
Prawo austriackie było bezwzględne dla dezerterów z wojska, z których wielu pochodziło z Galicji. Za dezertera uważano każdego żołnierza, którego złapano bez przepustki, zaświadczenia urlopowego bądź rozkazu wyjazdu. Nikt jednak nie chciał służyć w wojsku kilkanaście lat. Dlatego władzom austriackim problem dezercji przysparzał wielu trudności.
Kary pieniężne za dezerterów płaciła rodzina. Rodzicom dezertera groziła kara do 5 lat więzienia, żonie – do 2 lat. Sam dezerter, czy też z dalszego wyboru zbójnik, tracił prawo do dziedziczenia majątku.
Los taki spotkał najsłynniejszego zbójnika i polowaca tatrzańskiego Tomasza Tatara z Zakopanego, zwanego Myśliwcem, który całe życie spędził ukrywając się w górach przed odpowiedzialnością prawną.
Po burzliwych latach wojen napoleońskich, kiedy system prawno administracyjny funkcjonował wolno, nastały lata egzekucji prawa. I chociaż często urzędnicy musieli obniżać wygórowane kary pieniężne, ponieważ nie stać było górali na ich zapłacenie, to jednak represje przynosiły pożądany skutek.
Prawo austriackie nie tylko restrykcyjnie odnosiło się do dezercji, lecz także do bijatyk, które często i chętnie wszczynali górale. Jeden z przepisów kategorycznie zabraniał używania ciupagi.
W 1830 roku pisano, iż wbrew zakazowi rządowemu noszą górale topory, których nie odkładają nawet podczas tańca. Władają tą bronią tak wprawnie, iż nie chybią celu nawet na odległość kilkudziesięciu kroków. Zakaz przyczynił się do zaniku zwyczaju noszenia ciupag przez przedstawicieli prawie wszystkich grup górali polskich w ówczesnej Galicji z wyjątkiem Podhala, gdzie nadal używano ciupag, jako nieodłącznego elementu stroju męskiego. Zwyczaj chodzenia z ciupagą w naturalny sposób zanikł dopiero w okresie po II wojnie światowej.
Dezerterzy i zbójnicy nie mieli powodu lubić Blumenfelda i Kleina. Jednak o Franzu Kleinie zachowała się wśród górali dobra sława. Mówili o nim jak o przyjacielu, nazywali go Klajnym. Blumenfeld zaś przyjaźnił się z góralskimi rodzinami Majerczyków i Pawlikowskich, których przyuczał do zawodu. Po odejściu Blumenfelda leśnictwem zajmowali się: Józef Majerczyk z Poronina i Jan Pawlikowski z Murzasichla.
Za czasów wspomnianych leśników doszło na Podhalu do znacznego wzrostu gospodarczego. Przybyło dróg, karczm, zakładów przemysłowych przekuwających rudy żelaza wydobywane w Tatrach oraz zmieniła się mentalność górali, którzy dostosowali się do realiów galicyjskich. W tym czasie rozwinęła się także turystyka. Pierwszymi przewodnikami świadczącymi swe usługi niemieckojęzycznym turystom byli Klein i Blumenfeld.