Bp Alfred Abramowicz, serdeczny przyjaciel Podhalan.
Alfred Abramowicz urodził się 27 stycznia 1919 r. w Brighton Park, Chicago. Był synem Adolfa Abramowicza i Wiktorii Fukaczewskiej, polskich emigrantów z Białegostoku i Płocka. Miał pięć sióstr: Siostra Mary Antonella ze zgromadzenia Sióstr Franciszkanek w Chicago, Helen Antonavich, Jeannette Smith, Esther Mikuta, oraz najmłodszą Harriet Marcet.
Edukację szkoły podstawowej odbył w parafialnej szkole św. Pankracego w Chicago. Przygotowanie do kapłaństwa rozpoczął w Quigly North Preparatory Seminary, a następnie kontynuował w Mundelein Seminary. Został wyświęcony 1 maja 1943 r. przez Ks. Kardynała Samuela Stritcha, późniejszego arcybiskupa Chicago. Początkowo posługiwał jako wikariusz w parafii Niepokalanego Poczęcia (1943-48), a następnie jako rezydent w par. św. Heleny w Chicago (1948-49). W latach 1949-1952 ks. Abramowicz odbył studia stacjonarne na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, gdzie otrzymał licencjat z prawa kanonicznego. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych był bardzo aktywny w organizowaniu pomocy dla polskich emigrantów, uciekających przed represjami w Polsce. Od 1951 r. przez prawie 20 lat posługiwał w Archidiecezjalnym Metropolitalnym Trybunale Małżeńskim, z czego dwa lata jako judical vicar (wikariusz sądowy), rezydując przy katedrze Świętego Imienia w Chicago (1951-68). W 1966 r. został nominowany na kapelana honorowego Ojca Świętego przez Piusa XII i otrzymał tytuł prałata. W tym samym roku aktywnie pomagał w organizacji obchodów 1000-lecia Chrztu Polski w Chicago. W latach 1960-68 pełnił funkcję Krajowego Dyrektora Wykonawczego Polskiej Ligi Katolickiej, która organizowała pomoc polskim diecezjom. W 1968 r. został konsultantem Kardynała John Cody w sprawach archidiecezjalnych.
8 maja 1968 r. został ogłoszony biskupem tytularnym Paestum, a za swoje motto biskupiego posługiwania przyjął słowa „Miłość Chrystusa przynagla mnie”, które realizował przez resztę swojego życia nadzwyczajną posługą i poświęceniem dla Ludu Bożego. Sakrę biskupią przyjął 13 czerwca 1968 r. z rąk Kardynała Cody i rozpoczął posługiwanie jako biskup pomocniczy wikariatu V Archidiecezji Chicago, którą pełnił aż do 24 stycznia 1995 r. Bp Abramowicz zawsze chciał być blisko duszpasterskich potrzeb wiernych i dlatego 14 lipca 1968 r. został mianowany proboszczem parafii Pięciu Braci Męczenników w południowo-zachodniej części Chicago, gdzie posługiwał do 15 stycznia 1990 r. Szczególnym momentem jego posługi biskupiej było przygotowanie wizyty w Chicago najpierw Kardynała Karola Wojtyły, a następnie Papieża Jana Pawła II w 1979 r. oraz Mszy Pontyfikalnej odprawionej z tej okazji przed kościołem Pięciu Braci Męczenników w obecności ponad stutysięcznej rzeszy Polaków.
Ks. Bp Alfred Abramowicz był niezwykle aktywny w życiu Polonii i całej Archidiecezji Chicago. Podczas swojego ponad 30-letniego posługiwania biskupiego brał udział w licznych konferencjach i zasiadał w różnych komisjach Konferencji Biskupów Katolickich.
„Był człowiekiem, który zasiadał do spotkań z papieżem i kardynałami, ale również człowiekiem z Brighton Park dogadującym się ze wszystkimi babciami, człowiekiem, który miał dobre wyczucie i nigdy go nie stracił” – mówił o nim ks. John Rolek, przyjaciel i osobisty kierowca bpa Abramowicza. Według niego Bp Abramowicz był osobą, która pracowała w ukryciu za sceną polityczną Europy, pomagając znosić mur komunizmu poprzez podziemną pracę i wspieranie kapłanów i wiernych, organizując im środki pieniężne, lekarstwa, ubrania i żywność, jeśli zachodziła taka potrzeba. W swojej trosce nie ograniczał się tylko do Polonii, ale również pomagał wspólnotom żydowskim, włoskim i litewskim. Kierował pracami Komisji do Spraw Dialogu z Żydami oraz Polskiego Kościoła Narodowego w Stanach Zjednoczonych.
Pełnił funkcję sędziego w procesach beatyfikacyjnych Jerzego Matulewicza, arcybiskupa Wilna, Piotra Semenenki, arcybiskupa Łomży, Teresy Dudzik, oraz Marii Kaupas. Był również członkiem Polskiej Unii Rzymsko-Katolickiej, Rycerzy Kolumba, kapelanem Weteranów Wojennych, oraz Związku Podhalan w Północnej Ameryce. Uczestniczył w pracach wielu innych organizacji. Wspierał działalność polskiej szkoły im. Marii Konopnickiej oraz grup tanecznych przy par. Pięciu Braci Męczenników. Był promotorem, duchowym przewodnikiem i nauczycielem polskiej kultury i tradycji pośród polskiej młodzieży. Za swoje zasługi dla Polonii otrzymał wiele nagród, m.in. Nagrodę Zasługi tygodnika „Polonia”, Nagrodę Ducha Polskości (1988) nadawaną przez Muzeum Polskie w Ameryce, oraz nagrodę Fundacji Kopernikowskiej w Chicago (1990). Zwieńczeniem wieloletniej troski Ks. Bpa Alfreda Abramowicza o polskich kapłanów posługujących dla Polonii w Chicago było utworzenie na kilka miesięcy przed jego śmiercią polskiego seminarium duchownego w Chicago, które zostało nazwane jego imieniem. Zmarł w Chicago 12 września 1999 r.
Union Stock Yards, (największe rzeźnie świata).
Jak wiemy w czasach pierwszych pionierów osadnictwa, aby dotrzeć do centralnych terenów jedyną i najłatwiejszą drogą, były szlaki wodne, które od granic Nowego Jorku poprzez sieć jezior prowadziły w te oto rejony. Właśnie tutaj na wąskim pasie bagien i grzęzawisk znajduje się także dział wodny dzielący spływ wód w dorzecze rzeki Missisipi e centralnej części Ameryki. Wystarczyło poprzez ten podmokły teren przepchać canoe, tak jak to uczynili francuscy jezuici, odkrywcy tych dzikich terenów, aby dostać się do spławnej rzeki i kontynuować dalszy podbój zachodnich ziem, poruszając się nadal wodnymi szlakami. Dlatego właśnie, było to najlepsze miejsce dla ulokowania osady - Chicago, która naprawdę szybko rozrosła się do rangi prężnie rozwijającego się miasta. Za tą przyczyną, krzyżowały się tu wszystkie niemal szlaki, biegnące od Atlantyku na zachód. Tu też doprowadzono trakt kolejowy, niemal ze wszystkich stron i stanów.
Tu miały swój początek i koniec szlaki kołowe i konne. Tu spędzano bydło nie tylko z odległego Teksasu. Niemal codziennie przybywały transporty kolejowe ze zwierzętami rzeźnymi z dalekiej Montany, Dakoty, Wyoming, Iowa, Nebraska, aby dalej, już jako przetworzone półprodukty, transportować do wschodnich aglomeracji położonych nad Atlantykiem. Właśnie przetwórstwo mięsa, a co za tym idzie rzeźnie, były pierwszym wizerunkiem rozwijającego się Chicago.
Ubojnia i przetwórnia Union Stock Yards - powstała w 1865 roku na 1.5 km kwadratowym obszarze gruntu ( 375 – acre) na południowej stronie Chicago w obrębie ulic Ashland & 47th.Str, Halsted od wschodniej strony oraz Pershing - 39 th. na północy.( do dziś są tam pozostałości).
W latach 1870 – 1890 chicagowski przemysł przetwórstwa mięsnego był tu największy na świecie. W tym tylko okresie w tutejszych rzeźniach zatrudniano więcej niż 25 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. W tym czasie nie nie było żadnych praw ani ochrony robotnika. Ludzie tyrali po 14-16 godzin dziennie w okropnych warunkach. Najwięcej było zatrudnionych za bezcen - emigrantów z Polski, Litwy, Ukrainy, Czech i Słowacji. Prawie 70% robotników zatrudnionych pochodziło z Galicji, większość stanowili górale z Podhala oraz z Podkarpacia. Było to prawdziwe imperium krwi i mięsa. W tutejszych ubojniach zabijano ponad 14 milionów zwierząt rocznie.
Największymi zakładami „Meat Packing Industry” były w tym czasie dwie firmy: Armour & Company, założona w 1867 roku w Chicago przez Philip Armour oraz firma Gustava Swift. Co. Obroty tych firm przekraczały ponad $ 200 milionów dolarów - na ówczesne czasy były to astronomiczne sumy. Armour oraz Swift stali się potentatami mięsnymi na tamte czasy.
Pierwszy tj. Philip Armour, zanim zaczął prosperować w tym businessie, był poszukiwaczem złota w Colorado, Kalifornii, następnie skupywał złoto od innych poszukiwaczy i handlował. Do Chicago przybył jako zamożny przedsiębiorca. Drugi, Gustavus Franklin Swift, od młodych lat był wiejskim rzeźnikiem, który skupował bydło, zabijał i sprzedawał mięso w tanich jatkach w okolicach Bostonu w stanie Massachusetts. Następnie zajął się tylko handlem bydlętami. Skupywał większą ilość bydła po niższych cenach a następnie sprzedawał okolicznym rzeźnikom.
Obydwaj przyjechali do Chicago, mniej więcej w jednakowym czasie, mając po około 40 lat. Zbudowali swoje zakłady w obrębie tzw. spędu bydła, czyli Stock Yards, które istniały w tym miejscu od 1848 roku. Był to praktycznie rynek i handel bydłem, gdzie okoliczni rzeźnicy kupowali i rozbierali mięso i sprzedawali dla miejscowej biedniejszej ludności. Można tu było kupić, małą porcje mięsa na obiad, jak również połówkę krowy, albo cielęcia. Były też owce, kozy, indyki itp. które można było kupić i zabić w domu samemu.
Oprócz rzeźni, zbudowano w ten sposób system wodociągów i lokalnej kanalizacji, elektrownię, wiadukt kolejowy. Zaplanowano dwa wielkie targowiska, gdzie miał dokonywać się obrót zwierzętami na rzeź. Dla ułatwienia transportu, zaplanowano budowę kilku bocznic kolejowych oraz rampy. Duże nadzieje wiązano również z eksportem mięsa na zewnątrz.
Budynek miał się składać z wielkiej hali łącznej, kilku hal ubojni dla różnych rodzajów zwierząt, kotłowni, hali maszyn, przedchłodni, a także fabryki i składu lodu. Fabryka i skład lodu, to izolowane pomieszczenie do jego składowania miały bardzo duże znaczenie, podczas tutejszego upalnego lata. Zimową porą lód był łamany, kostkowany w większe bryły i składowany obok na placu albo dołowany pod przykryciem ze słomy i trocin, aby służyć do chłodzenia mięsa podczas jego transportu w oziębianych specjalnych wagonach oraz na miejscu podczas składowania mięsa. Praca ta zimą dawała zatrudnienie dla kilku set ludzi.
Aby wyeliminować posługiwanie się zanieczyszczonym lodem pochodzącym z rzek i stawów, a tym samym ograniczyć psucie się mięsa i produktów, podjęto decyzję o zbudowaniu instalacji do produkcji lodu, tak by zakłady, restauratorzy i sklepikarze mogli się weń swobodnie zaopatrywać. Wydajność instalacji do produkcji lodu, wynosiła około kilka ton na godzinę.
W 1921 roku pracowało tu już ponad 40 tys. pracowników, przerabiało się ponad 400 mln. świń, krów, owiec i koni rocznie. W tym czasie 82% mięsa w USA było produkowane w Chicago. Chicago nazywano nie bez przesady „Rzeźnią Świata”. W okresie największego rozwoju Stock Yard miała powierzchnię około 1 mili kwadratowej (ok. 3 km kw.) i proszę popatrzeć na tym terenie było 50 mil czyli (80 km) dróg i 130 mil (210 km torów kolejowych). Dzienne zapotrzebowanie wody pobieranej przez „stock yards” pompowanej z Chicago River wynosiło ponad 500.000 gallons (2,000m3).
W wyniku decentralizacji przerobu mięsa, Stack Yard została zamknięta w 1971 roku.
To tutaj do niedawna (a na pewno żyją jeszcze tacy co tam pracowali) - jednego dnia na rzeź szło 90 tys. świń, 10 tys. krów i 10 tys. Owiec. Czy można sobie wyobrazić to miejsce, gdzie lądowało mnóstwo odpadów zwierzęcych... najpierw były to przyległe akweny wodne, odstojniki gdzie składowano krew i uboczne odpady. Nie bez przyczyny kanały miejskie często były zapychane, niedrożne albo niesprawne. Zapach Bubbly Creek po okolicy był nie do zniesienia, a przy sprzyjającym wietrze docierał nawet do samego Downtown. Do dziś chyba nie wszystko zostało oczyszczone.
Chicago terenem bojowych wystąpień robotników.
W 1884 r. zjazd Federacji Organizacji Robotniczych i Związków Zawodowych Stanów Zjednoczonych i Kanady podjął uchwałę, że począwszy od 1 maja 1886 r. ustawowy dzień pracy będzie trwał 8 godzin. Zalecił on organizacjom związkowym, aby wymogły na władzach lokalnych respektowanie tej decyzji. Wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy spotkało się z oporem ze strony pracodawców, a tym samym ze strony władz lokalnych. Chicago stało się terenem najbardziej bojowych wystąpień robotników walczących o ośmiogodzinny dzień pracy. W Stanach Zjednoczonych zastrajkowało około 350 tysięcy robotników w 11 562 warsztatach pracy. W Chicago strajkowało 40 tysięcy robotników.
W lutym 1886 r. zastrajkowali robotnicy w fabryce maszyn rolniczych McCormicka, żądając ośmiogodzinnego dnia pracy i podwyżki płac. Strajk ciągnął się przez kilka miesięcy i nic nie wskazywało na to, aby właściciel zamierzał spełnić żądania robotników. McCormick sądził, że głód i nędza zmuszą robotników do ustępstw. Strajk objął również inne zakłady. Wielu właścicieli przyjęło żądania strajkujących. Na przykład, kiedy zastrajkowało 7 tysięcy robotników w jednej z rzeźni chicagowskich, właściciel spełnił żądania robotników i praca została wznowiona. Część kapitalistów postanowiła jednak nie ustępować.
W tej sytuacji organizatorzy ruchu robotniczego ogłosili, że 1 maja 1886 r. rozpocznie się ogólnokrajowy strajk z żądaniem wprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy. W maju w Chicago strajkowało już 58 tysięcy robotników.
Sobota 1 maja 1886 r. była w Chicago słoneczna. Robotnicy tłumnie stawili się na pochód protestacyjny. Trasa, którą szedł pochód była silnie obstawiona przez policję, wojsko i gwardię stanową. Policjanci z karabinami gotowymi do strzału obsadzili dachy domów na trasie pochodu. Mimo nerwowej atmosfery, robotnicy zachowali zimną krew i nie dali policji powodu do ataku. Na wiecach przemawiało wielu mówców. Jeden z liderów Albert Parsons mówił między innymi o konieczności utrzymania solidarności i jedności w ruchu robotniczym. Przemówienia były wygłaszane nie tylko w języku angielskim, ale także polskim, niemieckim, czeskim, co odzwierciedlało różnorodny skład etniczny klasy robotniczej.
Strajk na rzecz ośmiogodzinnego dnia pracy był w Chicago strajkiem powszechnym. Stanęły prawie wszystkie fabryki. Nie pracowały huty, zamarł port, nie kursowały koleje. Około 80 tys. robotników pikietowało zakłady pracy w celu niedopuszczenia do pracy łamistrajków. Od czasu do czasu tylko pałkarze policyjni rozpraszali zbierające się tu i ówdzie grupy robotników. Kapitaliści obradowali w tym czasie w hotelu Sherman zastanawiając się na tym, jakie zastosować środki odwetowe wobec strajkujących. Jak dotąd strajk proklamujący 1 maja odbywał się bez poważniejszych incydentów.
Dramatyczniejsze wydarzenia rozegrały się 3 maja 1886 r. Jak już wspominaliśmy od połowy lutego w fabryce maszyn rolniczych McCormicka trwał strajk. Właściciel ogłosił lokaut, zwolniono 1400 robotników i uruchomiono częściowo fabrykę, przyjmując około 300 łamistrajków. 3 maja strajkujący robotnicy zaatakowali łamistrajków wychodzących po pracy z fabryki. Z pomocą robotnikom przyszło 6 tysięcy pracowników przemysłu drzewnego, którzy w odległości kilkuset metrów odbywali właśnie wiec i wybierali delegatów na rozmowy z pracodawcami. W ciągu zaledwie kilku minut zjawił się przed fabryką kilkusetosobowy oddział policjantów, który otworzył ogień do robotników. Czterech robotników poniosło śmierć, a wielu odniosło poważne obrażenia.
Tej dramatycznej scenie przyglądał się burmistrz Chicago, Carter Harrison i nic nie uczynił, by powstrzymać policję. Świadkiem tego dramatu był również działacz robotniczy August Spies, który natychmiast udał się do redakcji „Arbeiter Zeitung” i napisał ulotkę, która ukazała się w językach angielskim i niemieckim pod tytułem „Zemsta! Robotnicy do broni”.
Tekst głosił między innymi: „Panowie nasłali na robotników swe krwiożercze psy – policję. Przed fabryką McCormicka zabili oni dzisiejszego popołudnia waszych braci. Zabili tych sześciu biedaków, ponieważ podobnie jak wy, mięli oni odwagę przeciwstawiać się woli naszych panów (...). Zabili ich, aby pokazać wam, wolnym obywatelom amerykańskim, że musicie zadowolić się tym, na co wam pozwoli wasz pan, inaczej zamorduje was (...). Jeżeli jesteście mężczyznami, synami naszych wielkich przodków, którzy przelali krew za waszą wolność, pokażcie swą siłę. Zniszczcie tego ohydnego gada, który chce zniszczyć was. Wzywamy was do broni”.
Ulotka podpisana była „Wasi bracia”. Jednocześnie kolportowano drugą ulotkę, wzywającą robotników na masowy wiec, który miał się odbyć następnego dnia tzn. 4 maja 1886 r. na Haymarket Square.
Policja wiedząc o zapowiedzianej demonstracji 4 maja przez cały czas atakowała grupki robotników zdążających na wiec. Mimo przeszkód stawianych przez policję wieczorem na placu Haymarket stawiło się 3 tys. ludzi. Przemawiali między innymi Spies i Parsons. Na placu zjawił się także burmistrz Carter Harrison, aby upewnić się, czy wszystko przebiega spokojnie. Około godziny 22.00 ludzie stopniowo zaczęli się rozchodzić z uwagi nie tylko na późną porę, ale także na deszcz, który zaczął właśnie padać. Kiedy na Haymarket Square pozostała około 1/3 uczestników skupiona wokół jednego z działaczy (Samuela Fieldena), na placu pojawił się inspektor policji chicagowskiej, kapitan John Bonfield, w towarzystwie 180 policjantów uzbrojonych nie tylko w broń palną, ale także w dłuższe od normalnych pałki. Bonfield znany był ze swej brutalności w rozprawianiu się z demonstrantami politycznymi. Kapitan zbliżył się do Fieldena i nakazał robotnikom, rozejść się „natychmiast w spokoju”. Fielden na to odrzekł: „zachowujemy się przecież spokojnie”.
W tym momencie ktoś rzucił z pobliskiego zaułka bombę, która wybuchła tuż obok policjantów, zabijając jednego z nich na miejscu i raniąc kilku innych. Policja zaczęła nacierać na tłum robotników. W ruch poszły pałki, strzelano z broni palnej na oślep. Straty były ogromne. Po stronie policji zginęło 7 osób, a 67 było rannych. Ocenia się, że zostało rannych ponad 200 robotników. Ale ilu policja zabiła? – Nie wiadomo, ponieważ przyjaciele zabierali ich ciała i nie meldowali władzom, aby uniknąć dalszych represji.
Władze bezwzględnie rozprawiły się z przywódcami akcji protestacyjnych w Chicago. Do więzienia wtrącono setki robotników, a sześciu działaczy skazano na karę śmierci.
W 1889 r. II Międzynarodówka na swym kongresie założycielskim w Paryżu uznała 1 Maja międzynarodowym świętem pracy dla uczczenia strajku robotników amerykańskich (1 maja 1886) o ośmiogodzinny dzień pracy.
Dla przykładu: płace w latach 1900. na terenie Galicji.
Średnio zarabiający robotnik niewykwalifikowany dostawał 7-10 koron tygodniowo, lepiej kwalifikowany z jakimś stażem pracy, jeśli dobrze zarabiał, to było to koło 90 K miesięcznie; przy długim stażu, wysokich kwalifikacjach, robocie specjalistycznej albo w przedłużonym czasie pracy, i oczywiście w porządnej firmie, bardzo dobre pensje robotnicze mogły przekraczać 100 K miesięcznie (120, 140, ale drugie to już nieczęsto); do tego bywały różne świadczenia w naturze.
Początkujący inżynier bardzo dobrego zarobku w porządnej firmie dostawał 200 miesięcznie (+80 K dodatku na żonę oraz nieznane zniżki, deputaty, świadczenia w naturze, pewnie zależnie od firmy; i już po pół roku pracy dostawał podwyżkę i zarabiał więcej, a po dwóch-trzech latach 2 razy więcej – i to były już w miarę przyzwoite pieniądze; przydział na żonę był niezmienny).
Roczna płaca stróża nocnego w 1905 roku w Krakowie wynosiła 408 koron, woźnego – 960 koron, prezydenta miasta 18 000 koron.
Dorożka: 40 centów za pierwsze 15 minut jazdy, następne kwadranse po 30, ale jednokonna; dwukonna 60 centów za pierwszy kwadrans. Kilogramowy bochenek chleba żytniego (najtańszego) kosztował 60 centów (0,60 K), bilet tramwajowy na całą trasę w 1. klasie (najdroższy) 24 centy (ale w 2. tylko 16) w Krakowie, najtańsze jajko (małe) na targu 3 centy.
Najtańszy samochód: amerykański fort T loco u jedynego sprzedawcy we Lwowie: 4800 K.
Ceny z września 1914, po pierwszych, ale jeszcze kilkucentowych podwyżkach: bułka 0,04 kor., mąka – 0,62 kor. za kg, sól – 0,22-0,28 kor. za kg, słonina – 2,24 kor. za kg, smalec – 2,4 kor. za kg, cukier – 0,92-0,94 kor. za kg, litr nafty 0,38 kor., węgiel – 1,20 kor. za cetnar. Chleb wg taryfy urzędowej miał kosztować 0,52 kor. za kg, cena rynkowa w początku grudnia wynosiła 0,80 kor. za kg.
W 1912 roku szeregowiec miał żołd w wysokości 12 halerzy dziennie, gefreiter (frajter, starszy szeregowy) – 20 halerzy, kapral – 24 halerze, sierżant sztabowy – 75 halerzy dziennie. Daje to odpowiednio 43,8 korony, 73 korony, 87,6 korony, 273,75 korony rocznie.
Dla porównania dalej gaże oficerskie około 1900 (z bliżej nieznanymi, zależnymi m. in. od miejsca stacjonowania dodatkami, wszystkie w stosunku rocznym): podporucznik – 2376 koron, porucznik – 2616 koron, kapitan II rangi 3272 korony, I rangi – 3632 korony, major – 6178 koron, podpułkownik – 7018 koron, pułkownik – 9610 koron. „Gołe” gaże oficerskie, bez dodatków, były trochę niższe – np. porucznikowska wynosiła 2400 koron. W tym samym czasie minimum egzystencji dla pracownika umysłowego w Krakowie obliczano na 2400 koron (por. z pensją inżyniera wyżej).
Emigracja Polaków do Ameryki
Masowa emigracja Polaków do Ameryki trwała do zakończenia I Wojny Światowej i odzyskania niepodległości przez Polskę.
W roku 1924, w obawie przed negatywnymi wpływami rosnącej emigracji na poziom życia w USA, obywatele głównie pochodzenia Anglo-Saksońskiego wymogli ustanowienie jednych z najbardziej restryktywnych praw imigracyjnych, które znacznie zahamowały emigrację do USA. Akt zakładał przyznanie tylko 165 000 wiz emigracyjnych rocznie, rozdzielanych proporcjonalnie na poszczególne grupy narodowościowe, przy czym żadna z nich nie mogła otrzymać więcej niż 2% tej sumy. W roku 1965 zasada ta została nieco zmieniona.
Chicago zyskało status drugiego co do wielkości polskiego miasta, zaraz po Warszawie.
Po drugiej wojnie światowej Polacy wciąż przybywali, jednak pod względem liczebności zostali wyprzedzeni przez Latynosów. W obrębie metropolii wciąż żyje ponad 900 000 osób o polskich lub polsko – amerykańskich korzeniach. .
Po wybuchu w Europie I wojny światowej odżyły nadzieje wielu rodaków na odzyskanie przez Polskę niepodległości. Rzecznikiem sprawy polskiej w USA był znakomity pianista i kompozytor, polityk i działacz społeczny Ignacy Jan Paderewski (1860-1941), który mimo początkowo neutralnej postawy Stanów Zjednoczonych wobec wojny, potrafił zorganizować wyjazd ok. 30 tysięcy Polaków do Francji, gdzie generał Haller organizował Armię Polską.
W okresie wojny emigracja z ziem polskich do USA została zahamowana, a w latach międzywojennych wyjazdy ograniczały się jedynie do niewielkich grup ludności, co było spowodowane ograniczeniami imigracyjnymi wprowadzonymi przez Kongres amerykański.
W tym czasie emigranci wywodzili się głownie z Warszawy i województwa oraz z ziemi białostockiej, lubelskiej, krakowskiej i lwowskiej. W Stanach Zjednoczonych zaczęli tworzyć nowe stowarzyszenia, łączące się później w duże związki, niestety jednak często wzajemnie się zwalczające. Próbą zjednoczenia Polonii była Polska Rada Międzyorganizacyjna w Ameryce, z której w 1944 r. wyłonił się Kongres Polonii Amerykańskiej, stanowiący do dziś centralną i najważniejszą reprezentację Polaków w USA. Od zakończenia I wojny światowej ożywiła się działalność Polonii, zwiększyła się liczba polskich reprezentantów w stanowych kongresach i administracji, a także w nauce i kulturze.
Polscy artyści wpływali na rozwój amerykańskiej kultury i sztuki, wystarczy wspomnieć choćby aktorki: Helenę Modrzejewską (1840-1909) i Polę Negri (1896-1987); kompozytorów i pianistów: Ignacego Jana Paderewskiego i Józefa Hofmana (1876-1957, był również wynalazcą); śpiewaków: Marcelinę Sembrich-Kochańską (1858-1935) i rodzeństwo Jana Mieczysława Reszke (1850-1925) i Józefinę Reszke (1855-1891); inżyniera i budowniczego mostów Ralpha Modjeskiego (Rudolf Modrzejewski 1861-1940).
Druga wojna światowa i pierwsze lata po jej zakończeniu przyniosły nową falę emigracji politycznej. Tworzyli ją głównie żołnierze Armii Polskiej na Zachodzie i żołnierze Armii Krajowej a także duża grupa inteligencji. Jedni nie mogli powrócić do własnego kraju zniewolonego przez system komunistyczny, drudzy nie byli w nim bezpieczni, inni znów opuszczali go nie mogąc swobodnie wyrażać własnych myśli, tworzyć, pracować naukowo.
W latach 1942-1972 do Stanów Zjednoczonych wyjechało ponad 300 tysięcy osób. Ta potężna grupa wywarła istotny wpływ na działalność i ideologię polonijnych organizacji.
Ostatnia fala wychodźstwa przybyła do USA po 1980 r. i związana była przede wszystkim z ruchem solidarnościowym i wprowadzeniem w kraju stanu wojennego a objęła ok. 150 tysięcy Polaków. Obecnie trudno jest jednoznacznie określić liczbę Polonii amerykańskiej. Szacuje się, że może się ona wahać między 6 a 10 milionów osób.
Wraz z kolejną falą przybyli sympatycy Solidarności i walczący z komunizmem, lepiej wykształceni, świadomi świata. Ostatnia fala z kolei przywiodła do USA młodych ludzi, znających języki, po studiach. Są pewni siebie, otwarci i ciekawi świata. Nie zamykają się w polskich enklawach, lecz szybko asymilują i korzystają z uroków tutejszych miast. W przeciwieństwie jednak do poprzednich przybyszów, nie czują, że muszą pozostać w Stanach na zawsze. Większość czuje się tu szczęśliwa, jednak kiedy ich dzieci ułożą sobie tutejsze życie, kto wie może na starsze lata chcieliby powrócić do Polski? ··W Chicago wciąż są polskie enklawy, gdzie można żyć jak w kokonie. W sklepach są polskie produkty, polskie gazety, wszyscy mówią po polsku. Jest polska telewizja satelitarna, i to kilka kanałów. Można słuchać wiadomości z każdego regionu, jest Radio Maryja. Jednak w coraz większej ilości domów, gdzie wcześniej w oknach wisiała Nasza Pani Częstochowska, pojawia się Pani z Gwadelupy.
Polacy, przeprowadzają się na przedmieścia lub wyjeżdżają w inne części Stanów. Zastępują ich Latynosi, którzy przenoszą się w te dzielnice, traktując jako awans społeczny.
Co martwi niektórych Polaków od dawna mieszkających w Chicago, to polityczna bierność społeczności polskiej. Nie angażujemy się w lokalne wybory, nie mamy swoich kandydatów. Prawdopodobnie starsze pokolenie Solidarności nadal nie ufa jakiemukolwiek rządowi, tak jak to było w Polsce w czasach komunizmu. Młodzi z kolei nie interesują się polityką. Taka postawa nie sprzyja uzyskaniu ułatwień podczas przyznawania wiz, czy wręcz zniesienia obowiązku ich posiadania.
Administracja prezydenta Busha zniosła wizy dla Słowaków, Czechów, Litwinów i obywateli kilku innych krajów wschodniej i środkowej Europy. Polska nie została włączona do programu, mimo konsekwentnego zaangażowania w Iraku u boku USA.
Wzrost pozycji społeczno-zawodowej Polonii a także stopień jej zamożności i połączony z tym poziom wykształcenia sprawiły, że Polacy zdobywają wysokie pozycje w życiu politycznym, naukowym, kulturalnym, w literaturze i sztuce Stanów Zjednoczonych. Wymieńmy tylko niektórych: Jan Nowak-Jeziorański – polityk, publicysta, pisarz (ur. 1913), Zbigniew Brzeziński – politolog (ur. 1928), Oskar Halecki – historyk (1891-1973), Wacław Lednicki – historyk literatury słowiańskiej (1891-1967), Andrew Victor Schally – biochemik (ur. 1926), Czesław Miłosz – poeta, prozaik, eseista, tłumacz, laureat Nagrody Nobla w 1980 r. (ur. 1911), Stanisław Barańczak – poeta, krytyk literatury, eseista, tłumacz (ur. 1946), Jerzy Kosiński – pisarz (1933-1991).
Polonia amerykańska wydaje własną prasę, publikacje książkowe; działalność kulturalną i naukową prowadzi poprzez Fundację Kościuszkowską, Instytut Józefa Piłsudskiego, Muzeum Polskie w Ameryce, Polski Instytut Naukowy w Ameryce, Zespół Szkół Polonijnych w Orchard Lake, stowarzyszenia zawodowe (np. lekarzy, techników, handlowców), poprzez własne programy radiowe i telewizyjne. Jej obecna pozycja jest mocno ugruntowana w środowisku amerykańskim.
Polacy pozostawili swój ślad na Chicago. Zbudowali to miasto i określili jego charakter.
Ciężko pracowali. Śnili swój amerykański sen i dla wielu się on spełnił. Albo dla ich dzieci i wnuków. Chicago też nie pozostało bez wpływu na Polskę. W południowej części kraju niemal w każdej rodzinie jest ktoś, kto albo obecnie pracuje w Chicago, albo właśnie stamtąd wrócił, albo się tam wybiera. Mimo że Podkarpacie i Małopolska to nie najlepiej prosperujące regiony, za dolary powstały tam domy okazalsze niż w innych częściach kraju.
Oczywiście istnieją polskie enklawy w Nowym Jorku, Detroit, Cleveland i innych miastach, jednak żadne z nich nie zyskało takiego statusu w polskich umysłach jak Chicago.
Wydawane są tam dwie polskojęzyczne dzienniki, kilkanaście tygodników, działają trzy rozgłośnie radiowe i jedna stacja telewizyjna. Msza odprawiana jest po polsku w 51 parafiach. Do sobotnich polskich szkółek zapisanych jest 17 000 dzieci. Uczą się tam i doskonalą język swoich rodziców i dziadków.
Bardzo często sytuacja społeczno-polityczna Polonii jest błędnie opisywana w artykułach amerykańskich gazet. Szczególnie rzuca się w oczy stwierdzenie, że „Polacy odstają od amerykańskiej większości. Najnowsze dane statystyczne US Census Bureau pokazują, że tak wcale nie jest.
Z 9 976 267 Polaków żyjących w Ameryce, 35,1 proc. posiada ukończone studia, podczas gdy tylko 27,5 proc. całej populacji USA może się pochwalić takim osiągnięciem. Tylko 3,3 proc. Polonusów słabo włada językiem angielskim. Aż 40,8 proc. Polaków pracuje zawodowo na stanowiskach kierowniczych (podczas gdy średnia amerykańska to 34.6 proc.).
Dochód na jednego mieszkańca USA to 26 688 dolarów, podczas gdy dochód na jednego mieszkańca o polskich korzeniach to 32 667 dolarów. Podobne są statystyki najnowszych członków polskiej grupy etnicznej w USA, czyli osób urodzonych w Polsce. Według najnowszych danych US Census Bureau, w USA mieszka obecnie 484 777 osób urodzonych w Polsce. Z tej grupy, 29,5 proc. ukończyło studia wyższe, 29,1 proc. pracuje tu zawodowo na stanowiskach kierowniczych, a średni dochód na głowę to 33 996 dolarów. Powyższe statystyki pokazują więc, że Polacy generalnie radzą sobie bardzo dobrze w Stanach Zjednoczonych, a stwierdzenia, że poziom wykształcenia Polonii jest niski, są wyssane z palca.
Dlatego naprawdę przykre są głosy o zacofaniu i nieudacznictwie Polonii. Taka ocena wlecze się za nami prawdopodobnie sprzed ponad 100 lat wstecz, kiedy nasza emigracja składała się z niewykształconych ludzi, prześladowanych i gnębionych przez zaborców. Ci, gotowi byli podjąć każda najgorszą pracę jaka zapewniała im chleb.
Nasza obecność w USA to nie tylko kiełbasa i bigos, tańce ludowe, czy praca jako – kontraktor, hydraulik, malarz pokojów, sprzątaczka. Nawet, jeśli w pewnym momencie ten opis oddawał realia życia Polaków za Wielką Wodą, w tej chwili jest on niezupełnie zgodny z prawdą.
Podobnie jak niezgodny z prawdą jest nadal popularny wśród niektórych Amerykanów pogląd o Polsce, jako o zacofanym, biednym kraju - gdzie leciwy, bezzębny mężczyzna pogania na polu konia za pługiem, na tle chaty krytej słomą. To już jest przeżytek. Tego typu poglądy są bardzo krzywdzące.
Nie pozwólmy więc, aby przestarzałe stereotypy zasłaniały naszą rzeczywistość.
Najczęściej na skutek zmian urbanizacyjnych i lokalnej "wędrówki ludów", w miejscu gdzie kiedyś ogniskowało się życie Polonii, zamieszkują teraz odmienne etnicznie nacje, pewnie zupełnie nieświadome niedawnej przeszłości tego miejsca. Taka niewiedza nie może jednak dotyczyć nas Polaków, a kultywowanie tradycji to patriotyczny nasz obowiązek. Skoro czasu nie można cofnąć, niech więc w naszej świadomości te miejsca, upadłe kościoły, dawne polskie opuszczone dzielnice, pozostaną - symbolem istnienia tu polskiej myśli, świadkiem życia emigracyjnego wielu pokoleń Polonii, wreszcie kontynuatorem polskiej religijności i patriotyzmu.
Jednym słowem, niech pozostanie tym czym jest - oddechem Polskości.
Na początku roku 2001 została udostępniona na Internecie dokumentacja ponad 22 milionów emigrantów do USA. którzy wyjechali do Ameryki w latach 1892 - 1924. Uciekali z krajów biednych, z Polski, Austrii, Rumunii, Włoszech, Węgier, z Ukrainy. Nazwiska z oryginalnych dokumentów zostały odczytane i wprowadzone do bazy danych przez ochotników. Niestety, baza danych zawiera masę błędów.
Nie tylko powtarza mylnie zapisane przez urzędników emigracyjnych nazwiska, imiona, i miejsca urodzenia, ale także ci ochotnicy wielokrotnie błędnie odczytali dane z ręcznych dokumentów i takie błędy wprowadzili oni do bazy danych. Oczywiście, wielu emigrantów było niepiśmiennych i sami nie bardzo mogli wiedzieć, jak poprawnie powinny być pisane ich imiona, nazwiska i miejsca urodzenia. Podawali fonetycznie, a ktoś, kto ich zapisywał do dokumentacji, bądź na listę podróżnych, najczęściej zapisywał ich brzmienie - jak słyszał.
Podróżni płynęli statkami handlowymi, towarowymi, przebywając na międzypokładach. Mieszkali tam w wieloosobowych kojach. Wielu z nich chorowało, zwłaszcza starsi. Modlili się o szczęśliwe przybycie do "raju". Po wielu tygodniach podróży, z ogromnym krzykiem radości zostali wywołani na pokład. Ogarnęła ich euforia, kiedy na horyzoncie ujrzeli Statuę Wolności. Z radości krzyczeli i śpiewali swojskie pieśni. Po zejściu na ląd, całowali ziemię, mówiąc "Boże, coś Polskę, błogosław dziś Amerykę". Lądowali najczęściej w głównym ośrodku imigracyjnym na Ellis Island pod Nowym Jorkiem. Mieszkali w gettach. Minęło sporo czasu, zanim urzeczywistnili swoje marzenia.