Andrzej Pitoń-Kubów
wiersze, teksty z archiwum
POWSTANIE CHOCHOŁOWSKIE · Pamiętnik J. K. Andrusikiewicza (I)


PAMIĘTNIKI JANA KANTEGO ANDRUSIKIEWICZA

Krótki rys historyczny państwa Czarnego Dónajca i opis powstania w Chochołowie dnia 21 lutego 1846. Wieś Chochołów pod samemi Tatrami na pograniczu Węgier leżąca, granicząca z żupaństwem orawskiem, nosi nazwisko pierwszego jej założyciela, Stanisława Chochołowskiego, któremu jak świadczy przywilej Zygmunta III. z r. 1592 temuż dany w nagrodę zasług poczynionych w wojsku, pozwala król założyć na czterech łanach sołtystwo jego imienia, które staroście nowotarskiemu ma podlegać.

Ta wieś do 1772 r. na[leżała do ...].  Rzecz miała się zupełnie inaczej. W powyższych słowach przedewszystkiem należy poprawić imię Stanisława na Bartłomiej, co powstało ze złego odczytania przywileju Zygmunta III, a następnie zrozumieć dobrze osnowę przywileju, który tylko potwierdza dawniejsze prawa, jakie nadał Bartłomiejowi król Stefan Batory. Zanim wyjaśnię osnowę tego przywileju, cofnę się dla lepszego zrozumienia przebiegu zdarzeń do samego początku Chochołowa. Otóż pozwolenie na założenie Chochołowa otrzymał już Jan Jordan, starosta nowotarski, który wyrobił u króla Zygmunta Starego w r. 1505 przywilej na sołtystwo w Chochołowie. Kto był tym sołtysem, niewiadomo, dosyć, że gdzieś około r. 1580 należało do starostwa nowotarskiego, które było dobrami stołowemi króla.

Istnieje wieś Chochołów, w której jest sołtysem Bartłomiej Kluska, nazywający się także Chochołowskim, jak to w ogóle było w zwyczaju w Nowotarszczyźnie, że sołtysi przyjmowali nazwiska od wsi rodzinnych. Prawdopodobnie dopiero ten Bartłomiej Kluska ściągnął osadników do Chochołowa, mimo, że przywilej na sołtystwo był o tyle lat wcześniejszy i że już poprzednio jakiś inny sołtys próbował osadzić Chochołów w początkach wieku XVI. Bywało tak nieraz, że osadzanie nie powiodło się i dopiero po latach inny sołtys doprowadzał do skutku wieś nową. I w tym też razie Bartłomiej Kluska osadził wieś z korzenia surowego »in cruda radice«, jak mówi przywilej Zygmunta III z r. 1592. Już po osadzeniu Chochołowa został Bartłomiej Kluska Chochołowski naznaczon za wybrańca z tej wsi.
Właśnie wówczas, za Stefana Batorego powstali wybrańcy czyli piechota łanowa w r. 1578, kiedy król rozkazał z miast, miasteczek i dóbr królewskich wyprawiać na potrzeby wojenne pewną ilość ludzi pieszych według słusznej liczby łanów. Bartłomiej Kluska Chochołowski odznaczył się niezwykle na wyprawach moskiewskich za Batorego i wtedy to król za te usługi nadał mu osobnym przywilejem dziedziczne sołtystwo we wsi Chochołowie. Zygmunt III w przywileju o którym wspomniałem powyżej, w r. 1592 mówi, że »chcąc go tym więcej pobudzić do posług potwierdza mu prawa nadane od króla Stefana«.

Chochołów włączono do państwa czarno-dónajeckiego, które składa się z dwóch parafij: czarno-dónajeckiej,  obejmującej wsie: Czarny-Dónajec, Wróblówkę, Podczerwone i jedną trzecią część wsi Cichego, która to wieś ma do 500 Nr., i parafji chochołowskiej, która była do r. 1817 filją, dziś parafją, liczącą do 6.000 dusz, mającą plebana i wikarego, a do niej należą: Chochołów z 200 Nr. i 1.000 ludności, Koniówka 50 Nr. i 300 ludności, Witów 160 Nr. i 800 ludności, Dzianiis z 200 Nr. i 1.000 ludności, Ciche 300 Nr. do 2.000 ludności, Kościeliska z 100 Nr. i część Zakopanego 100 Nrów przeszło; ostatnie dwie — należą do państwa Kościelisk. Sołtysi Chochołowscy do dziś dnia dochowali oryginalny przywilej ów Zygmunta III z r. 1592 i to jeden pisany po łacinie na pergaminie, a drugi po polsku prawie równobrzmiący na papierze z pieczęcią odciśniętą na opłatku.
Treść przywileju tego, jak również i innych późniejszych, oraz dzieje dalsze Chochołowa podał już ojciec mój w pracy: Chochołów, przez Walerego Eljasza, z 3 drzeworytami, Wieniec, Warszawa 1872 rok I, tom ll, str. 904. oraz Kilka słów o Chochołowie, kalendarz Czecha 1873. Dr. Stanisław Eljasz Radzikowski.
Górale wymawiają Donajec z lekkiem przegłoszeniem o, ów: Dónajec, i tak też stale pisze.

Państwo czarno-dónajeckie z 7 wsi i 8 tysięcy ludzi złożone, kupił Jan Pajączkowski. Ponieważ w tem państwie nie było żadnych dworskich gruntów, na którychby sobie dziedzic mógł chociaż pomieszkanie wystawić, sprzykrzywszy sobie smutną okolicę, postanowił rychło państwo to sprzedać. Dowiedziawszy się o tem chłopi, udali się do niego w zamiarze kupienia państwa, aby się tym sposobem uwolnić od wszelkich inwentarskich powinności i lasy im tak potrzebne kupić na rzecz gromady. Pajączkowski przyjął ich propozycyę, podał im sposób jak to kupno mogą z nim do skutku doprowadzić i pragnąc ich szczęścia, przyrzekł im sprzedać tylko o 500 Ry. drożej, jak od kamery kupił. Chłopi porozumieli się z sobą po gromadach, obrali pełnomocnika do tego kupna — rodaka swego z Czarnego Dónajca, ks. Józefa Szczurkowskiego, który na ten czas był plebanem w Krośnie, w obwodzie jasielskim. Temu pełnomocnikowi złożyły gromady w r. 1819 umówioną sumę 11.500 fl. c. m., za którą on to państwo kupił i które bez wiedzy gromad dał na siebie intabulować. W dwa lata później zaczął chłopów uciemiężać, wymagać inwentaryalnych powinności, od których się okupili i głosić się dziedzicem. Chłopi tem postępowaniem oburzeni, zaczęli go skarżyć; on zaś widząc się u nich znienawidzonym, odstąpił pod pewnemi warunkami to państwo w r. 1822 swemu krewnemu Andrzejowi Szczurkowskiemu, ukończonemu juryście, który postępowania swego wuja nie zmienił, ale ich jeszcze bardziej uciemiężał.

Trudne było położenie chłopów — nieświadomych prawa, — i chociaż nie szczędzili pieniędzy na korzystne przeprowadzenie procesu dla siebie, mając się podtenczas jeszcze dobrze, nic wskórać nie mogli przeciw przebiegłemu prawnikowi Andrzejowi Szczurkowskiemu i przedajnym urzędnikom.
Aż będący w sąsiedztwie chytry i przebiegły Kajetan baron Borowski — dziedzic Sieniawy w obwodzie wadowskim, ułudził swem niecnem postępowaniem chłopów tak, że go obrali pełnomocnikiem i rządcą dóbr czarno-dónajeckich i zawarli w r. 1824 z nim komplanacyę, mocą której on się obowiązał nie żądać od nich żadnych inwentarskich powinności, owszem dawać im drzewa z lasów, mających 600 morgów, ile potrzebują. Oni mu się za to obowiązali płacić z każdej ósmej części roli po 8 Ry. rocznie, z których 602 tak zwanych »ośmin« — czyni sumę 1.926 fl. 24 kr.; nadto odstąpili mu dwie karczmy do propinacyi, czynsze z młynów i polan. Przerażony tem Andrzej Szczurkowski tentował zgodę z chłopami, którzy się jednak z nim w nic wdawać nie chcieli. W tem rzeczony Borowski prowadził pomyślnie proces dla chłopów, którym jednak nigdy szczerze nie życzył, bo gdy już proces był na schyłku, i obaj Szczurkowscy byli zagrożeni kryminałem za oszustwo, zaproponował nagle Szczurkowskiemu, by mu to państwo mimo zawartej z chłopami komplanacyi sprzedał, a on go za to uwolni od kary kryminalnej. Chcący się Andrzej Szczurkowski od kryminału uwolnić, bo wiedział o niecnym nabytku tego państwa przez wuja swego, sprzedał to państwo w r. 1826 baronowi Borowskiemu za 1.000 R. c. m., podpisawszy jednak sumę tę, którą baron chciał, by była umieszczoną w kontrakcie. Tym sposobem ustał proces na chwilę, bo baron objął państwo jak dziedzic, gdy chłopi myśleli, że to tylko na komplanacyi rzecz stoi, i byłoby do czasu się wlekło, bo baron umiał chłopów sobie ujmować, ale chcąc większych dochodów, zaczął ich uciemiężać, odbierać polany, propinacye i t.p., słowem — postępować wbrew komplanacyi. Chłopi znowu zaczęli się procesować, których baron zaczął okropnie prześladować; synów, — a nawet ich samych oddawać do wojska, córki brał gwałtem do siebie i te gwałcił, bił, więził, a nawet zaciętych przeciwników truł, podczas gdy tych, co z nim trzymali — zdobytymi na drugich dobytkami hojnie obsypywał. Władze cyrkularne, kryminalne i gubernialne zjeżdżały na komisye, które nigdy nie przyznały słuszności chłopom, bo od zwodniczych mamon barońskich pogłuchły i poślepły, ale jeszcze nazywały ich buntownikami, a ze skargami do urzędu przybyłych — wytrącały za drzwi. Przyszło do tego, że baron mając za sobą władzę, zaczął odbierać im grunta, polany, wzbraniał paszy podczas lata w Tatrach dla bydła, którego hodowanie jedynem utrzymaniem ich było, — czem do ostateczności przywiedzeni chłopi, wystąpili w jednym dniu z wszystkich gromad z bydłem i gnali je na paszę w Tatry. Było to w końcu maja 1831 r. Baron dowiedziawszy się o tem przez swoich zauszników co myślą chłopi, przygotował rotę z 20 ludzi, złożoną z hajduków i leśnych, pod dowództwem leśniczego, którzy uzbrojeni w broń palną — do pędzonego przez lud bydła strzelać zaczęli, a wreszcie do ludzi, którzy się wtedy dopiero rzucili do kamieni, z gdy ich kupy kilku padło, i tych opryszków barońskich odpędzili. Padło kilka sztuk bydła i trupem padło dwoje ludzi, — prócz wielu rannych. Doniósł baron o tym wypadku do cyrkułu w piśmie, gdzie wystawił chłopów buntownikami, że chcieli iść w pomoc powstańcom za Wisłę — i że on ich na chwilę poskromił. Ponieważ cyrkuł był na usługi barona, przybyły natychmiast dwie kompanie wojska z komisarzem cyrkularnym, który wskazanym, a już przez barona zaraz po tym wypadku uwięzionym chłopom, bez zapytania się ich poprzednio — po 80 i 100 kijów przez żołnierzy wyliczyć i tak bić kazał, że aż z ławek krew ciekła i psy ją lizały; wielu z ław pospadało, a wielu w kalectwo popadło i wcześnie pomarło. Odjechał komisarz, odeszło wojsko, a chłopi nie wiedzieli — za co właściwie byli bici; myśleli, że za to iż się nie dali postrzelać. Trzymał baron jeszcze kilka tygodni po więzieniach swych większych przeciwników, aż gdy już widział, że ducha wyzioną, wtenczas ich dopiero wypuścił, którzy do odległych domów swoich ledwie się na raczku zaczołgali. Tem postępowaniem rządu zrazili się chłopi bardzo, gdyż nie znaleźli nigdzie sprawiedliwości. Otrętwieli, i z małym wyjątkiem — bo się przedtem wszyscy w jedno trzymali, po tym wypadku podzielili się na trzy stronnictwa. Jedno chwyciło się barona i trzymało z nim; tym działo się dobrze. — Drugie nie trzymało ani za baronem, ani przeciw; to zawisło od kaprysów barona, — jednak niebyło prześladowane, ani też protegowane. — Trzecie było z największem poświęceniem, — wytrwałe, niezrażające się żadnem prześladowaniem. Obrało deputowanych do procesu, i chociaż zubożało, dawało pieniądze deputowanym, którzy chodzili do pokątnych pisarzy, — bo adwokatowi nie byli wstanie płacić i ciągle o każdem srogiem postępowaniu barona donosili władzom.

Sąd w końcu znudzony skargami — raz przecie wysłał niesprzedajnego konsyliarza kryminalnego z Wiśnicza nazwiskiem Berezowskiego, który uznał słuszne skargi chłopów i barona wraz z adherentami jego pociągnął do kryminału. Siedział baron z swą czeredą lat trzy inkwizytem; — Konsyliarza tego usunięto, a baron z mandataryuszem, leśniczym i innymi wyszedł wolno z braku dowodów. Zasądzono tylko kilku mniej winnych zbójców na parę miesięcy. Baron powróciwszy, przestał być tak gwałtownym, ale, co raz już wydarł był, — nie powrócił i otoczony oficyalistami — wyrzutkami ludzkości, z których każdy był w kryminale i każdy prawie był szpiegiem rządowym tak justycyaryusz jak i mandataryusz — ssał lud niemi do reszty, aż w roku 1843 rząd mu te dobra odebrał i oddał - ks. Wilczkowi, sukcesorowi Szczurkowskich, który mandataryusza — najgorszego z jego oficyalistów a zdrajcę barona — do siebie przyjął, który tam dotąd w tym samym charakterze zostaje.

Wśród takich okoliczności przybyłem do Chochołowa za dekretem konsystorskim w r. 1833 jako nauczyciel parafialny i organista. Dochody nauczyciela nie przenosiły 30 fl. cm., a wraz z dochodami organisty wszystko nie przenosiło 200 fl. cm., licząc w to wszelkie po parafii żebraniny. Proboszcz — człowiek skąpiec, którego Bogiem pieniądze, nieużyty, nieczuły, z wszystkiego tylko ciągnął korzyści dla siebie; nie obchodziła go parafia, kościół, szkoła, a dla bliźniego obojętny, zimny. — Nie lubił prawdy i chciał, by tylko jemu przyznawano słuszność, światło, — a u którego jak jednego, tak drugiego nie było. Od parafjan dla ździerstw, nieczułości na nędzę, był niecierpiany. Gdy wikarych przeciwnie lud szanował. bo było kilku pomiędzy nimi — za mego bycia — poczciwych, prawych ludzi. Ożeniłem się tam w r. 1834 z Józefą Homelską z Makowa i oddałem się zupełnie swemu zawodowi, a w szczególności szkole, którą już mój poprzednik z gorliwością utrzymywał. Zastałem tam lud modlący się z książki, a osobliwie prawie wszystkie kobiety. Starałem się najszczególniej, by dzieci umiały dobrze czytać, pisać i rachować po polsku, a po niemiecku tylko tych uczyłem, którzy chcieli. Pracę moją ocenił konsystorz, bo mię w czasie mego tam bycia dwoma piśmiennemi pochwałami obdarzył, lecz proboszcz nie lubił mojej gorliwości tak jak i baron Borowski. — Mówił mi pierwszy: »Po co sobie pan tyle pracy zadajesz, nie będąc za to przyzwoicie nagrodzonym....«, a baron mówił: »Nie ucz ich nic, tylko religii i posłuszeństwa, a i trochę czytać z książki do modlenia. Że byś mi ich nie uczył pisać!...« — To były bodźce! Lecz na to nie zważałem i chciałem tym sposobem być ludowi użytecznym i prawdziwie znalazłem w tem potem wielką przyjemność, a gdym pedagogikę Trentowskiego przeczytał, skorzystałem z jego rady i podwoiłem moje usiłowania. Było to prawda już w końcu mego tam bycia, ale się to jeszcze wszystko na czas przydało. Miałem własną, do 700 książek, wynoszącą biblioteczkę, której zbytnie godziny poświęcałem, i tem sobie życie w dwójnasób uprzyjemniałem, co się memu proboszczowi nie podobało, bo mi mawiał: »Po co to pan tyle czytasz, to nie w pańskiem stanowisku... lepiej mniej wiedzieć«. Gniewała mię ta jego mowa, lecz musiałem dla chleba milczeć. Pożyczałem ludziom chcącym czytać — najprzód »Żywoty Świętych«, potem »Szkołę niedzielną«, powieści moralne, »Historyę polską«, »Przyjaciela ludu«, różne dla ludu książeczki. Czytali tylko w czasie wolnym od pracy — w święta. Tych — co odnosili i o nowe książki prosili, pokrótce egzaminowałem — czy zrozumieli co czytali; a co nie zrozumieli, sami się czasem pytali, lub im objaśniałem. — W rzeczy procesu ich nie mieszałem się, dlaczego baron dosyć mię lubił, a oni pracę uznając — szanowali. I byłbym miał pokój przez pobyt barona w tem państwie, gdyby proboszcz mój nie był z nim zadarł. — Ja — jako podwładny proboszcza — odpisywałem, co mi polecił, z czego baron zaczął mnie prześladować, i skarżyć do cyrkułu przez swego mandataryusza Franciszka Kulczyckiego— jako buntownika i niebezpiecznego człowieka. Chłopów przez tego mandatara zaczął bardziej uciemiężać.

Ja poznawszy dokładnie proces i widząc ich krzywdę zacząłem im wraz z proboszczem pomagać, który koncept miał dobry, a chłopi tyloletniem procesowaniem się zubożeli i już ustawali się skarżyć, aż naszemi pisaniami tyleśmy dokazali, że nadworna kancelarya nakazała wszystko na nowo dochodzić. — Szło to piorunem. Komisarz Skiba przybył i kazał obrać deputowanych. Wskazałem gromadom chłopów na deputowanych, których prawość znałem, a miałem już wtenczas wpływ na nich i posiadałem ich zaufanie. Obrali — jak wskazałem i po odjeździe proboszcza, który się na czas samochcącego prześladowania barona uchylił, prowadziłem im dalej proces, bez najmniejszej chęci wynagrodzenia i jak szkołą z ochoty i przekonania dla dobra ludu, tak i tu procesem o ile miałem zdolności — zająłem się. Chłopi tyloletniemi krzywdami rozgoryczeni przekonali się o niesprawiedliwości rządu, co ja potem sam podsycałem. Będąc prześladowany przez barona, później byłem niecierpiany dla tego przez ks. Wilczka, który chciał moje zaufanie u chłopów osłabić, ofiarował mi korzystne leśniczostwo w dobrach; gdy mu nieudolnością się wymówiłem, ofiarował mi taką samą posadę jak miałem w dobrach w Czarnym Dunajcu, a gdy i tego nie przyjąłem — poznał co myślę i odgroził mi prześladowaniem. Ja — raz sobie wytkniętej drogi prawej porzucić nie chciałem, ani myślałem nadużyć zaufania, które chłopi, a szczególniej plenipotenci we mnie położyli. W takim stanie zastał mię rok 1845, i gdy po powodzi wielkiej, byłej u nas w lipcu, przybył śp. ksiądz Michał Głowacki z drugim księdzem z Krakowa, który miał polecenie zbadać stan rzeczy i usposobienie ludu w górach do nastąpić mającego powstania, ja przez przeciąg mego w górach pobytu, poznawszy dużo ludzi niekontentych z rządów niemieckich, którzy sobie lepsze czasy przypominali, — a polegając zupełnie na ś. p. ks. Michale Głowackim, wikarym z Poronina, w sąsiedztwie naszej parafii będącym, który mi książki za granicą wychodzące, naszej Polski się tyczące pożyczał, dla którego miałem wielki szacunek i poniekąd wdzięczność, — przyjąłem przez niego na mnie włożony obowiązek przygotowania ludzi do nastąpić mającego powstania, w którem oni w pierwszej chwili nie mieli być użytymi, tylko miał być napad na miasta. Otrzymałem kilka broszurek stosownych do tego celu; a widząc ks. Głowackiego — człowieka 43 lat mającego, światłego, z poświęceniem dla Ojczyzny, szanowanego powszechnie tak od równych sobie jak i u ludu, który się gorliwie tą sprawą zajął, — wziąłem się serdecznie do tej pracy. Z początku ci tylko, co czytali książki odemnie, zostali pomału wciągnięci, dalej deputowani, a potem znaczniejsi z gromady chłopi, którzy mieli poniekąd zaufanie i dobrą opinią. Prawie cała niegdyś opozycya barońska była za sprawą Narodową. Urzędników tak dominikalnych jak i gromadzkich, nieprzychylnych nam starałem się w złe światło u gromad wprowadzić; zaś dobrych wójtów i deputowanych wystawiałem w najlepszem świetle. Właśnie było upłynęło już trzy miesiące, jak tak tajemniczo rzeczy przygotowywałem, gdy naraz wciągnięty do tej tajemnicy wikary, ksiądz godny i pełen światła przybył do mnie z Radomskiego ze Skaryszowa i zaczął nietylko odradzać mi propagandę chłopów już za daleko posunietą, ale nawet zaczął tego księdza z Krakowa nie w najlepszym świetle przedstawiać, tak jak i całe nasze przyszłe powstanie czystą halaburdą, do niczego dobrego nie prowadzącą, nazywał. Radził mi postępować tak jak wprzód, tj. abym lud oświecał, że tym tylko sposobem Polskę pewnie dźwignąć można, i odwoływał się na Trentowskiego, który w swej pedagogice tak radzi. Rady i przedstawienia były słuszne, ale, że uznałem zwierzchnictwo nad sobą  ks. Głowackiego, który był od niego starszy i niemniej światły, odpowiedziałem mu: »Jeżeli ksiądz Głowacki po takiem przedstawieniu, jak mnie zrobiliście, ustąpi, to i ja wten czas«, a inaczej, — niech odemnie tego nie żąda. Powiedział mi potem, że wprost od niego do mnie jedzie, i że »u niego te przedstawienia nic nie znaczyły, owszem— przyjął je odemnie z oburzeniem i powiedział, że zostaje raz wyrzeczonemu słowu swemu wierny i zachęcał mię, być memu danemu słowu posłusznym«, Żałował mię, że się narażam bezowocnie, gdy jeszcze mogę być użyteczniejszym krajowi. Lecz to nie zmieniło mojego postanowienia i ja żałowałem znowu jego, że się zanadto przejął sposobem myślenia Trentowskiego w tym względzie. Odjechał odemnie i został wkrótce o kilka mil dalej przeniesiony. — Ja nie zraziłem się tem przedstawieniem i dawałem czytać umiejącym, a już wciągnionym różne książki tyczące się naszej sprawy, budziłem w nich ducha narodowego i postąpiłem już był znacznie, gdy przybył do mnie 1 listopada 1845 w góry wysłany propagator Julian Goslar, z którym się poznałem w drodze do Morskiego Oka. Lecz to poznanie było kilkoma laty wprzód, które prawie w zapomnienie już poszło; ale tego przywiózł do mnie inny mój znajomy, człowiek tak myślący jak ja. — Rozmawialiśmy w tym przedmiocie; mówił mi, że Dembowski Edward stoi na czele spisku, że powstanie miało być tego roku na W.W. Świętych, ale odłożone do przyszłej wiosny, że na zawołanie wystąpi 80.000 ludzi w walkę za Polskę, że wojska cesarskie są w części już nasze, że Krieg powiedział przed hrabią Zelińskim z Brzyska: że będziemy mieć trzy dni wojny, a sto lat pokoju. — Na przedstawienie moje: »że w tych latach nieurodzajnych trudno się będzie nam utrzymać«, — odrzekł: — »To to jest właśnie — na co rachujemy, bo lud się prędzej z nami połączy. W pierwszych trzech dniach dostaniemy władzę i wszystko, a w czternastu nie będzie nieprzyjaciela w kraju. Wojna ta ukończy się zupełnie w roku«. Dowiedziałem się, że powstanie będzie w drugiej połowie lutego 1846, że termin już jest pewny, dla wszystkich trzech prowincyi w listopadzie w Krakowie ustanowiony, i że powstanie z pewnością się uda. Umówiliśmy się, żeby się zjechać w jednej wsi w obwodzie wadowickim, w pierwszą niedzielę grudnia, co i nastąpiło. Także mówiłem mu: żeby nas zbliżył z Krobickiemi z Harklowy, bo wiedziałem, że i oni gotowi iść na wroga, do czego już przed rokiem sposobili się i muszą stąd już z kimś w stosunku zostawać. — Że się Goslar zna ze szkół z ks. Leopoldem Kmietowiczem, który półtora roku już był u nas wikarym, udał się także do niego, i z tym się porozumiał, aby i on przysposabiał lud do powstania. Zostawił nam kilka broszurek, pomiędzy innemi i katechizm demokratyczny i proklamacyę do ludu przez Edwarda Dembowskiego napisaną, a zaczynającą się: — »Ludziel pracujcie od świtu do nocy; nic to złego, — bo do pracy Pan Bóg wszystkich ludzi stworzył; ile pracujecie od świtu etc...« Tę proklamacyę dałem ks. Głowackiemu, który ją za niestosowną w nasze góry znalazł i takową w części przerobił. — Ks. Kmietowicz, człowiek dobry, miał wzór ze swych poprzedników jako Jana ks. Makucha, którego lud kochał, bo on wszystko, co miał, ludowi potrzebującemu dawał i był w całem znaczeniu tego słowa »dobrodziejem«, starał się ile mógł iść w jego ślady, był pracowitym w zawodzie duchownym tak, iż mu mało czasu zostawało do innego działania, czego proboszcz chochołowski -  ks. Sutorski był przyczyną, który udając chorego — nic nie robił, tylko umarłych za pieniądze grzebał i mszę św. w niedzielę odprawiał; reszta zaś na księdzu Kmietowiczu ciężyła. Lud cenił jego pracę, polubił go, a i on lud także; a że miał czasu mało, nie mógł tyle się oddawać narodowej sprawie. Wskazywałem mu tylko ludzi już przysposobionych, których polecałem, by ich jeszcze lepiej utwierdził. Byli chłopi tacy, którzy stosownie do moich poleceń innych przygotowywali na swoją odpowiedzialność. — Miałem starego, wysłużonego żołnierza polskiego nazwiskiem J. S., który pod carewiczem Konstantym od r. 1816 i w Powstaniu Listopadowem służył, a po upadku powstania tu w góry przybył i szczęśliwie się jako żebrak ukrywał. — Dawałem mu wsparcie, a on chodził pomiędzy ludem tatrzańskim z Ewangelią św., którą im czytał, a przytem z zapałem młodzieńczym opowiadał słowa prawdy, za co i od ludu jałmużnę otrzymywał. Także był od roku prawie strażnik Wojciech Lebiocki przezemnie wciągniony, który śród strażników propagował; lecz trudno szło bo czas był za krótki. — Ksiądz chodził po prządkach z Żywotami Świętych gdzie bywało kilkanaście ludzi zgromadzonych, którzy przy jednem świetle len przędli, — czytał im takowe i mówił przy tem zawsze o Ojczyźnie. — Ja zaś w takich wieczorach chodziłem z »Przyjacielem ludu«, czytałem im z tego stosowne historye narodowe, przypominałem im dawne czasy, porównywając je z dzisiejszemi i zawsze im korzystnie wystawiałem panowanie polskie.

Chochołów ma do 60 nr. sołtysów, którzy dzisiaj są tylko chłopami, ale zawsze są dumni ze swoich przywilejów, które mają od królów polskich, a których rząd austryacki nie potwierdził, o co się bardzo gniewali. Z tych kilku tylko ze znaczniejszych wciągnąłem do tajemnicy. — Oświadczyli się gotowymi na niemców, ale pytali się: »Jak to potem będzie, gdy niemców wygonimy, kiedy niema potomka po tamtych królach? Powiedziałem, że są jeszcze; — a tem zaspokoiłem ich . — Chłopi zaś z gromady, ci co byli wtajemniczeni, pytali mię o to samo, a gdy im odpowiedziałem, że sobie potem mogą króla obrać, to powiedzieli mi: »Toćby nam dało....! dyćby z chłopa nie obrali króla, tylko z pana, a gdyby obrali takiego jak nasz baron był, toćbyśmy wtedy zamiast jednego pana w całem państwie, dwudziestu w jednej wsi mieli«. Na co im powiedziałem, że gdy będą chcieli, to mogą mieć Rzeczpospolitą, i wyłożyłem im to w całej obszerności; — na to więc przystali i powiedzieli, że tak być musi. — Ci zaś, co czytać umieli, tak się rozkochali w czytaniu książek historycznych, że mi bardzo często odnosili — z uwagą przeczytane i o nowe prosili. Ci byli na każde zawołanie gotowi i po większej części byli to moi uczniowie, — z pierwszych lat mego tam bycia. Zdarzyło mi się parę razy, że żony ich przychodziły do mnie z prośbą, abym im nie dawał książek do czytania, bo nie chcą młócić ani rżnąć sieczki, tylko czytają. Musiałem wtedy ich napominać, by dla tego gospodarstwa nie zaniedbywali. Przy każdem odwiedzaniu mnie zawsze się pytali: »A kiedyż ta co będzie« ? — Przyjechał znowu w nasze góry powyżej wymieniony ksiądz wikary, ale już nie z przestrogami, ale owszem, tak jak wtenczas z całą siłą przeciw powstaniu mówił, tak teraz z całą siłą wymowy był za powstaniem. Nas nie trzeba było zachęcać, i bardzośmy się ucieszyli z jego nawrócenia. Od niego dowiedzieliśmy się więcej jeszcze o stanie naszej sprawy, którą wtenczas każdy w różowym kolorze chciał widzieć i widział. — Że był upoważniony, odebrał od nas przysięgę wierności i posłuszeństwa, której nawet uczynić nie chciałem, bo rzecz sama była święta dla mnie, aby ją bez tej, — popierać. Po różnych naradach i napomnieniach, by jak najostrożniej działać, odjechał. — Po nim niedługo przybył znowu inny propagator w nasze góry do ks. Głowackiego, nazwiskiem Mikołaj Kański, człowiek zdolniejszy od Juliana Goslara, i w tym względzie do nas wysłany. Zniósł się z ks. Głowackim, a że u nas już był Goslar, więc dał nam zlecenia prawie te same, co pierwszy i odjechał z przyrzeczeniem, że przed powstaniem jeszcze raz u nas wszystkich będzie. Po odjeździe jego przybył ks. Głowacki z ks. Janiczakiem do mnie i powiedział mi, co Kański mówił i umówiliśmy się o haśle itp. Znosiłem się z ks. Głowackim, któremu postępy moje raportowałem, a polegając na nim zupełnie, nie wchodziłem w tajemnice, które, jak mi się wtenczas zdawało, miał mieć. — Ks. Głowacki wpływał także i na księży, lecz nie na proboszczów, bo ci byli do niczego, tylko na księży wikarych; i tak, — w jego sąsiedztwie był ks. Janiczak, który do takich ofiar był gotowy, przez niego wciągniony, tak jak i inni.

Był i u nas w Tatrach strach na wiosnę w r. 1845 przez oficyalistów ze Zakopanego rozpuszczony, wskutek zaaresztowania Edwarda Rylskiego z Gorzkowa w Bocheńskiem, że »panowie będą rznąć chłopów«. Z trudnością przekonałem ich, dowodząc im, że ich jest tyle tysięcy, a ledwo gdzieniegdzie jeden pan któregoby kapeluszami zarzucili; — i wystawiałem im, że to tak dla panów jak i dla kraju jest gorzej, gdy chłopów dużo umiera, bo nie ma ludzi, którzyby grunta obrabiali, a stąd głód, jak i: coby panowie z gruntami robili, gdyby ich, tj. chłopów nie było?... że sami tak wielkich gruntów nie mogliby obrobić, nie mieliby kim, a ich za mało i nieprzyzwyczajeni do pracy. — Słyszałem i tę mowę pomiędzy niemi, że »dopóty dobrze nie będzie, póki czerniawy nie będzie!«. Mówili także, że »przyjdą takie czasy, że te portki lub kapelusz, co są na postrach wróbli w jarcu (jęczmieniu), zdjąłby nie-jeden pan i jeszcze opłaciłby złotem, gdy by je tylko dostał«. — Pytałem się ich, kto im to mówił? odrzekli, że im to ich ojcowie jeszcze mówili, że takie czasy nastaną. Szły mimo takich gadań rzeczy pomyślnie w górach, które prowadziliśmy z ostrożnością wszelką, bo byliśmy otoczeni zgrają czujnosów, byli to oficyaliści Czechy i Morawce od p. Homolaczów, którzy państwem Kościeliskiem i Ludźmirskiem z 19 wsi się składającem zarządzali, a lud nadzwyczajnie darli pod różnymi pozorami. Często wojsko, tak jak i baron sprowadzali, i tem tak na siebie lud oburzyli, że gdy byłem na 3 miesiące przed powstaniem w Zakopanem i Kościeliskach, wsiach do naszej parafii, a do państwa kościeliskiego należących, i słysząc ich skargi pocieszałem ich, że da Bóg na wiosnę będzie lepiej, to oni mi na to powiedzieli: »Dajże to sam śliczny Jezus, bo i nam to samo mówił dziad, co tu pomiędzy nas chodził z Ewangelią. Wiera! Haj.« — odezwały się i kobiety »pójdziemy na Bańkówki (Poronin) i wyspowiadamy się, a potem z chłopami pożeniemy przed sobą het w dolinę tych psiagłowców - miemców, co nam już tyle dożarli.« Słyszałem często mówiących tych Zakopiańców: »Niech dyabli wezmą .... tyle się już skarżymy do niego, a nie mamy nic na to. Od czegóż on tam jest; jeno wziąć smoka i ze żydami na wozie przypawęzować i w morze wtrzepać«.

— W miesiącu grudniu przybył do mnie ks. Głowacki z księdzem Janiczakiem, w celu bliższego porozumienia się; mówił, że przybył komisarz cyrkularny Maresz, że będzie siedział w Nowymtargu, skąd będzie miał wszystkich na oku. Powiedział mi, że hasłem sprzysiężonych jest »Alcybiades chudzina« i że z każdym takim coby tu przybył i to słowo mi powiedział, mogę śmiało mówić tak, jak gdyby z nim samym. — Powiedziałem mu na to, że nie chcę z nikim o tem mówić, tylko z nim samym, a gdyby nie można było, to niech mi da takie hasło, coby tylko pomiędzy nami obydwoma było a któreby tylko temu powiedział, co go wyśle do mnie. — Przystał na to i dał mi hasło: »Strzelec alpejski«. — Powiedział mi także, że jeżeli napisze kiedy, żebym mu nuty i kancyonał oddał, to znaczy, abym natychmiast do niego przybył. Pytałem się go, czy nie wie dnia powstania, bo miałem płótno surowe na sprzedaj, którem handlowałem. O dniu — powiedział, że nie wie, a płótno kazał mi sprzedać — jak tylko mogę, choćby i ze stratą, jeżeli nie mam kogo pewnego, któremu bym mógł oddać do wiernych rąk; co też i ze stratą zrobiłem. — Pytał mnie się o dzieci, — jak postanowiłem. Powiedziałem — że dotąd nic, i tylko w ostatnim razie rachuję na znaną mi dobroć moich rodziców, którzy — chociaż nie w stanie możliwym zrobienia im coś, dadzą mi jednak jakiś sposób do życia, tem bardziej, że już są w drugiej klasie głównej w Nowymtargu. Na to za ręczył mi: że w razie gdybym padł, Rząd narodowy zajmie się ich losem, a w przypadku nieudania się, to mogę rachować na szlachetność obywateli, którzy o dzieciach moich nie zapomną. — Przytaczam i to, że — gdyśmy się potem połączyli z rozmową z ks. Janiczakiem wikarym ze Szaflar i mówiliśmy o naszych siłach, które tak wysoko rachowali nasi spiskowi, powiedział ks. Janiczak: »Wiele się obiecuje przez samochwalstwo, i — by za patryotę uchodzić, ale jak przyjdzie do czynu, to i połowa nie stanie«. — Wtenczas rachowaliśmy nasze siły, a zwłaszcza moje, które się tylko na kilkunastu pewnych chłopach zasadzały, jak i w Czarnym Dónajcu, na kilku tylko, których leśniczy Woźny przysposobił. — U nas w Tatrach — nawet nie było innych sił. — Homolacz w Zakopanem — sam nie Polak — tylko Morawiec, miał do stu oficyalistów, pomiędzy którymi tylko trzech Polaków, a reszta byli sami Morawcy, Czechy i Niemcy; więc tuśmy na nikogo nie rachowali, tylko na poddanych jego. Uznański w Szaflarach, dumny człowiek, może też nietylko z nazwiska Polak, ale do naszego związku nie należałby; bo takich jak my— nie raczyłby uczcić nawet spojrzeniem, a niedopieroż mieć co z nimi. Oficyalistów wtenczas miał także szujów obcych, — więc i tu nic nie było. Stadnicki Hilary z Pieniążkowic — był dobry Polak. Ale umarł przedtem; zaś oficyalista i plenipotent jego Piątkowski — chociażby może i chciał był do nas należeć, tobyśmy go nie przyjęli byli, bo był tyran dla chłopów, i dlategoby nam chłopi nie mogli wierzyć, że my chcemy dobrze; więc i tu nic. Brat Hilarego — Leon Stadnicki z Klikuszowy —podobno dobry Polak, ale nie mieszkał tu, tylko w Mszanie; zaś oficyaliści — byli obcy. Tylko w Łopuszny pan Tetmajer, którego syn siedział wtenczas już w Bochni, i Krobicki w Harklowy z synami, prawy człowiek — o których wiedziałem, że są dobrzy Polacy i gotowi bić się za Ojczyznę. — Lecz z tymi nie miałem znajomości, gdyż jako organista, nie mogłem się w tem z nimi porozumieć, bo biorąc miarę z drugich organistów, — ufać-by mi nie mogli. Ja wiedziałem o ich prawości, ale oni o nas nie wiedzieli, tylko o Głowackim i Janiczaku, z którymi ostatni cokolwiek znał się. Ten tedy kreiskomisarz Maresz zwołał wszystkich wójtów z całej okolicy, dniem przed Wigilią Bożego Narodzenia, — do kancelaryi ratusznej w Nowymtargu; gdzie ich tak dużo było, że się pomieścić nie mogli, i tam wystawiwszy im dobrodziejstwa cesarza, które im czyni, napominał, by byli wierni za to, a każdego, ktoby ich przeciw cesarzowi namawiał, niechby był ksiądz, pan, sędzia, lub ktokolwiek, — aby zaraz związawszy do cyrkułu odstawili, gdzie im za takiego 20 Reń. wypłacone będzie. Nakazał, aby na każdym końcu wsi po dwóch chłopów stało na warcie, a szczególniej tam, gdzie droga prowadzi przez wieś, — aby każdego nieznajomego — pana, chłopa, babę — lub dziada bez paszportu idącego lub jadącego zatrzymali i do dominii dostawili, za którego także pieniądze dostaną — gdy będzie podejrzany człowiek. Zaraz w nocy dowiedziałem się o tem od powracającego poczciwego wójta z Witowa, Macieja Ciuntaka, który przyszedł mi to powiedzieć i dowiedzieć się odemnie — dlaczego się niemcy tak boją, a gdy mu powiedziałem dlaczego, powiedział mi: »Żadnej warty nie dam po wsi, ani też każę kogo zatrzymywać; a gdyby taki do mnie przyszedł, to co Bóg nagodził, — dam mu zjeść i pokażę drogę — jak ma iść, by na habrycarzy nie wlazł. — Mają habrycarzy, to niech sobie pilnują; — ale my dobrych ludzi jeszczebyśmy łapać mieli?« — Tu się oburzył i odtąd był nasz, bo potem mówiłem z nim więcej, gdyż się zupełnie oddał naszej sprawie, a co robił, będzie niżej. Jednak takich wójtów mało było. Za jego tylko przykładem w naszem państwie takich wart nie było; ale za to w państwie Szaflarskiem, Klikuszowskiem, a szczególniej Kościeliskiem, gdzie oficyaliści z Zakopanego po nocach jeździli i kontrolowali te warty, a gdzie nie zastali, tam musieli ci — co nie byli po 10 fl. w. w. płacić. Chłopi tą karą przestraszeni pilnowali, a jeżeli schodzili, to patrzyli gdzie z domu, czy nie idzie lub nie jedzie taki urzędnik, a zobaczywszy — wychodzili na drogę, o czem, gdy się ciż dowiedzieli, przebierali się za chłopów i tak chwytali, bo ta kara — była im przeznaczona. Aż chłopi się zmówili i tak przebranego chwycili, a nuże dopiero okładać kijami, bić porządnie, wołać: »a ty włóko! a gdzie pass [...].« — A ten krzyczy: że on Szmid, leśniczy z Kościelisk«. — a oni: » — Co? ... ! ty śmiesz gadać — żeś ty Śmid, leśniczy z Kościelisk?... a dyć tamten w pańskiem odzieniu chodzi...« — i dalejże znowu go łupić, kopać bo niby go nie poznali i tak szturkając zaprowadzili do wójta, który zrobiwszy światło i przypatrzywszy się mu, — poznał go, a chłopi pozdejmowali kapelusze i zaczęli go przepraszać, ale on nie tracąc miny, dobył dwacatnika i dał im na wódkę za to, że tak dobrze pilnowali. — Od tego czasu już mu się nie chciało po chłopsku przebierać, a i po pańsku ubrany mniej ich kontrolował. — Warty te trwały do wybuchnięcia powstania. Był także taki czujnos morawiec Sochor Franciszek, leśniczy w Witowie, mający zaufanie u rządu, z którym byłem — jak to po sąsiedzku — w przyjaźni i nawet byliśmy obopólnie skumowani. — Od niego dowiedziałem się, że rząd wie o nastąpić mającem powstaniu, i że ma wszystkich na oku. Takim był i poborca cła galicyjsko-węgierskiego w Suchej Górze nazwiskiem Laska, którego ojciec — także taki urzędnik, — w r. 1809 z nad Bugu — przed naszymi uciekał. — Ten bywał 3 razy w tygodniu i był otwartym nieprzyjacielem Polaków, i nie wahał się najobelżywiej o nas i naszych dążnościach przedemną mówić. Potakiwałem mu jak chciał, i miał potem o mnie najlepsze wyobrażenie, myśląc że ja rządowi austryackiemu najprzychylniejszy. — Gdy w grudniu zaaresztowano pierwszych za dążności polityczne, to się aż wściekał na naszych mówiąc: »Czego te bestye chcą? i jeżeli ich cesarz należycie nie ukarze, to gotowe te bestye co zrobić.« Ja zawsze — jak długo u mnie był — jego zdania się trzymałem i tym sposobem uszedłem jego sideł, i to tak, że nie miał na mnie najmniejszego podejrzenia. Ja zaś, by mu się jeszcze lepiej wydać, kupiłem portret cesarza Ferdynanda, i tam — gdzie Kościuszko wisiał — zawiesiłem. Nie uszło to jego uwagi i spodobało mu się bardzo, — gdy mu na zapytanie: dlaczego to zrobiłem — żem Kościuszkę przeniósł, a cesarza dał na jego miejsce ? odpowiedziałem, — że Kościuszko był tylko sławnym polskim wodzem, a cesarz jest naszym monarchą i jemu się pierwszeństwo należy. Tak zwracał na wszystko uwagę, — że pałasza mojego rękojeść, która była mosiężna, gdy się przez ćwiczenie nim tak wytarła była, jak gdyby ją kto wyczyścił, zapytał mnie zaraz : »Czy się do rewolucyi sposobię — że mam pałasz tak czysty ?...« Odrzekłem mu na to : »W drodze byłem, a zapewne w czasie tej — tak się wytarł...« Od tego czasu — po każdem ćwiczeniu się bronią — smarowałem octem rękojeść — by prędko zaśniedziała. Tym sposobem byłbym uszedł wszelkiego podejrzenia, gdyby nie wypadek następujący:

Był w sąsiedztwie mojem o milę od Chochołowa — w Czarnym Dónajcu wtajemniczony leśniczy i aktuaryusz przy dominium — nazwiskiem Józef Woźny, człowiek ukształcony, a przytem poczciwy i dobry Polak, mający około 26 lat Z tym byłem w ścisłej przyjaźni; bywaliśmy często u siebie i radzili o przyszłem naszem powstaniu. Z tym to właśnie przybył Goslar Julian do mnie, jak wyżej powiedziałem, i zostawił u niego jeden egzemplarz proklamacyi do ludu Dembowskiego. On chwycił się za gorąco propagandy, chodził po prządkach i czytał tę proklamacyę, która — jak mówił — ludziom się podoba. Chciał on tak lud przygotować — jak ja, ale mu nie szło, tak jak mnie, na co się skarżył, że lud gorszy od mojego, i że zepsuty. Gdy raz — już w styczniu powracałem od synów, którzy chodzili do drugiej klasy w Nowymtargu i wstąpiłem do organisty w Czarnym Dónajcu, zastałem tam Woźnego, który właśnie tę proklamacyę z zapałem czytał. Zwróciłem mu uwagę aby był ostrożny, bo stał syn strażnika finansowego, chłopak 16-letni, który się uczył na organistę i słuchał tej proklamacyi. Ale on nie usłuchał mojego napomnienia, i owszem powiedział mi: »Jak mnie wezmą do kozy, to mnie odbijecie«. Lecz ja mu powiedziałem, — że lepiej— co my kogo, aniżeli nas kto odbije i z więzienia uwolni. Jak widziałem, że nic mu moje napomnienie nie pomogło, bo czytał dalej, więc odebrałem mu i schowałem. On się upierał — bym mu oddał, a ja zamawiałem go czem inszem. Trwało to chwil kilka, aż nareszcie przestał się upominać. Odjeżdżając do domu — odprowadził mnie do sanek, gdzie mu oddałem tę proklamacyę i upomniałem, by ostrożniej działał, bo ma nad sobą Kulczyckiego — sędziego policyjnego, o którym już wyżej mówiłem, bo ks. Wilczek dziedzic, a od rządu — usufruktuaryusz zwany — miał dwóch sędziów; jeden — był jego krewny mandataryuszem i komisarzem dóbr, exrespicyent fajczany, człowiek nikczemny; a drugi — sławny w okolicy Franciszek Kulczycki, był sędzią policyjnym, dlatego od ks. Wilczka przyjęty, że wiedział wszystkie wybiegi barona Borowskiego — tyczące się procesu czarno-dónajeckiego, u którego był wszystkiem, a potem barona haniebnie zdradził i przeszedł do służby ks. Wilczka. — Kulczyckiego biografia jest krótka, ale dostateczna do poznania go: Był już w 24 roku życia mandataryuszem. W roku 1822 był w Wiśniczu w kryminale za skradzenie podatków, skąd wyszedł z braku dowodów. Po r. 1831 był bardzo czynnym szpiegiem i przyczynił się do wydania moskalom przeszło 100 emigrantów mocno skompromitowanych, za co od władzy cyrkularnej bocheńskiej — w nagrodę zasług położonych — r. 1834 dekret na mandataryusza powtórnie otrzymał. — Był od tąd mandatarem; a że nie porzucił szpiegostwa, został bez chleba i był przy magistracie bocheńskim dyurnistą. Miał żonę — z Bochni mieszczankę, dobrą kobietę, z którą miał 7-ro dzieci i dostał do 2.000 Ry. c. m., które przemarnił. Prowadził procesa żydom i innym, z czego się najwięcej utrzymywał, a że trudnił się szpiegostwem swych przełożonych, został znienawidzony od nich i znalazł miejsce u barona Kajetana Borowskiego w r. 1840, który właśnie takiego akredytowanego u rządu i kręta — potrzebował. Gdy on przybył do barona za sędziego, było wtenczas w Dzianiszu — gdzie baron mieszkał — prawdziwe gniazdo łotrów i nie ustępowało baronom niemieckim 13 wieku. — Tu Kulczycki rozwinął swoje szelmoskie czynności tak dalece, że i żona na tem cierpiała, która wkrótce — ze zgryzoty w r. 1843 umarła. — Jeden wypadek niech posłuży za dowód, co to za człowiek. Nie dosyć — że był szpiegiem i jeździł aż do Podwilka na Węgry szpiegować osobę — przez cyrkuł Sądecki sobie zaleconą, ale nawet będąc raz na imieninach w Chochołowie u plebana ks. Sutorskiego, ukradł mu w banknotach 385 fi. c. m., a potem — gdy się pytał pleban — przyznał się, że wziął dlatego, że mu nie chciał pożyczyć, które przyrzekł zwrócić, a potem nie chciał, i gdy go pleban skarżył, wyparł się wszystkiego. Ten więc Kulczycki był najczynniejszym szpiegiem, ale żeśmy o nim wiedzieli co on za ptaszek, więc ostrożnieśmy rzeczy do końca prowadzili, a chłop mu też żaden nic nie powiedział, bo go nienawidził. — Ten łotr wierutny chodził codziennie do kościoła na mszę św., nie z nabożeństwa, bo u niego nie było ani czci, a tem mniej wiary, — tylko aby ks. Wilczkowi, a i drugim łatwowiernym oczy zamydlił. — Woźny go nie cierpiał, a musiał czasem, gdy było pisania dużo pomagać mu. Radziłem wtedy Woźnemu, aby mu basował i chodził z nim do kościoła, by tym sposobem uwagi nie ściągnął na siebie; tem bardziej, że już ze szkół był w podejrzeniu. Usłuchał mojej rady i postępował tak, że się zdawało, jakby mu Kulczycki prawdziwie sprzyjał. Przyjechała potem do niego jego matka z Wadowskiego, kobieta wiejska, staruszka, ale bardzo poczciwa, bo wiedziała o wszystkiem, gdyż ją syn uprzedził i mówiliśmy przy niej o powstaniu, a ona nie tyle nas żałowała, gdybyśmy padli w czasie powstania, jak tego się lękała, by nas wprzód nie poaresztowano. Osobliwie mnie mówiła: »Gdybym była pana nie znała, tobym tyle nie żałowała, ale poznawszy teraz pana, bardzobym żałowała«. Słowem — kobieta wiejska, ale Polka duszą i sercem taka, jak i najukształceńsza. U niej to — w pierwszą niedzielę grudnia była umówiona z Goslarem Julianem schadzka. Tę szanowną matkę zaprosiłem wraz z synem do siebie, a chcąc ją uraczyć jako Polkę, matkę prawego syna, darowałem jej obraz, malowany olejnemi farbami na płótnie, przedstawiający Matkę Boską Częstochowską w jasnych obłokach, otoczoną wokoło gwiazdami, z pod której ręki prawej orzeł biały do połowy wysunięty — skubał dwugłowego czarnego i skrzydłami trzepotał, gdy wtem z boku, z góry — biły pioruny w dwugłowego i już jeden łeb mu zwisnął, a drugi jeszcze się trzymał. Widać było piórka czarne — jak leciały na dół, które mu orzeł biały wyskubał. Pod stopami Matki Boskiej były ciemne obłoki, a pod obłokami klęczał lud polski na ziemi, z wzniesionemi rękami do góry; był zakonnik Bernardyn, chłop polski z wyproszczoną kosą, kobieta polska z dziećmi, szlachcic w kontuszu, ułan, król stary w purpurze, korona z berłem obok niego na ziemi, a pod spodem napis: »Boga Rodzico Dziewico! — módl się za nami, do Ciebie się uciekamy«. — Dając jej ten obraz, powiedziałem, żeby, na przypadek ten, gdyby się ją kto pytał: skąd ma taki obraz? — powiedziała, iż kupiła na Kalwaryi, albo — że od tych kupiła, co noszą obrazy na sprzedaj. Odjechawszy do syna, zabawiła jeszcze kilka dni u niego, i miała tak, jak jutro, do domu odjechać; gdy popołudniu sypią się strażniki od naprzeciw mieszkającego Kulczyckiego, który wraz z oberkomisarzem Molitorem za strażnikami wyszedł. — Było to podobno,  4 lutego. Woźny był wtenczas w domu, widział ich, i jakby wiedział — że do niego, złapał za paczkę książek zakazanych, i nie mając czasu, wyniósł je do gospodarza — przez sień mieszkającego i tam, w jego łóżku w głowę schował, wracając zaraz do siebie. Ledwie był w stancyi, w której i matka jego była, gdy usłyszał i zobaczył strażników około okien, w sieni, i oberkomisarza z Kulczyckiem, za którym rój strażników wlazł i zaczął szukać w każdem miejscu, gdy tym czasem oberkomisarz z Kulczyckim — listy i papiery przeglądali. — Znaleziono wyżej opisany obraz zwinięty w trąbkę; zapytano Woźnego — czyj jest ? który powiedział — że matki, a na zapytanie, skąd go ma? odrzekła, że jadąc do syna — kupiła go na drodze za dwa dwacatniki od tego — co obrazy nosi. Gdy jej powiedziano — że to jest bardzo rewolucyjny obraz, odpowiedziała — że ona nie wie — że taki jest, tylko widziała że jest Matka Boska, ten gołąbek to Duch święty, a to czarne — to wrona, a ci ludzie na dole — to że się modlą i zdaje jej się — że to bardzo śliczny obraz, na którym nie ma nic złego. — Szukano ściśle, lecz nic nie znaleziono w pomieszkaniu Woźnego; udały się więc psygończe do pomieszkania gospodarza, któremu wszystko poprzewracawszy, tylko jedynie łóżka tego nie ruszyli, w którem książki były, jak gdyby ich co zaślepiło; i nic nie znaleźli tak na strychu, stodole, stajniach, bo jużcić cóż było znajść, kiedy nigdzie nic więcej nie było, tylko jedynie ten obraz. — Z początku myślał oberkomisarz doprawdy, że ten obraz matka kupiła, ale gdy mu Kulczycki podszepnął, że to Woźny malował, bo był na technice w Wiedniu, i różne do budownictwa abrysy robił w Czarnym Dónajcu, powstał oberkomisarz na niego, i zaczął krzyczeć, aby się przyznał — że on robił ten obraz, że on, (tj. ob. komisarz) wie o wszystkiem — co on tu robi, że ma książki zakazane i że niedawno jedną taką buntowniczą czytał u organisty, którą mu Andrusikiewicz wydarł. — Gdy Woźny o niczem wiedzieć nie chciał, skuto go i wzięto z sobą do Nowegotargu. — Matka jego będąc wolną, posłała natychmiast dwóch konnych posłańców chłopów, a każdego inną drogą do mnie, którzy w nocy, około godziny 11-ej prawie wraz przybyli, a uwiadomiwszy mnie — odjechali. Ja byłem przygotowany na podobną wizytę i nic nie miałem w domu. — Ale — że byłem dniem wprzód na Węgrzech i tam kupiłem kilka funtów prochu, lotek, jako też kilka garncy wina i 8 funtów dobrego tytoniu, co wszystko przez komorę w nocy— dla nastąpić mającego powstania przemyciłem, a co wszystko miałem jeszcze w domu, i sztylet, który wraz z prochem i lotkami schowałem, a książki, które były u chłopów — kazałem najściślej schować. — W nocy, — czy to z przeczucia, czy z wrażenia tego, że mojego poczciwego Józka uwięzili, miałem okropny sen, który mnie niezmiernie zmęczył; bo śniło mi się, że mnie pokaleczywszy, okrutnie się nademną pastwili.

Ja w tym śnie tak się z nimi okropnie szamotałem, żem się aż obudził, a obudziwszy się jeszcze mi się zdawało, że się z nimi szamocę. — Lecz wstawszy, przypomniałem sobie przysłowie: »Sen mara, Bóg wiara«. — Tymczasem oberkomisarz odwiózłszy Woźnego do Nowego Targu i przywiózłszy ten obraz, otrzymał od będącego tam już od początku grudnia komisarza cyrkularnego Maresza rozkaz, aby matkę aresztował, a u mnie — by rewizyę zrobił i znalazłszy co, by mię także przywiózł. — Ten oberkomisarz jadąc z swojemi — psinkami — wstąpił po matkę Woźnego w Czarnym Dónajcu, która godziną wprzód do domu o 7 mil od Czarnego Dónajca w Wadowski cyrkuł odjechała. — Natychmiast wysłał w pogoń za nią respicyenta Ulachtę z 3 strażnikami, którą aż do własnego domu pędzili i tam zaaresztowali, — gdzie ona o godzinę wprzód stanęła. — Tutaj, jeszcze uczęstowała ich kawą i co było w domu, potem siadła na wóz, gdzie obok niej, 3 strażników z najeżonymi bagnetami siedziało, a respicyent na osobnej furze za nią jechał, i tak, pod taką eskortą kobietę wiekową przywieźli do Czarnego Dónajca i w pomieszkaniu syna osadzili, gdzie jeden strażnik przyniej, z karabinem na warcie był. Kulczycki chodził do niej ubolewał nad nią, radził jej, by się przyznała, bo się już jej syn przyznał, że on ten obraz malował, tylko od niej, zawisło uwolnić syna i siebie, żeby tylko zeznała,— że on go malował. — Tem wewnątrz strzeżeniem i losem syna tak się biedna matka zmartwiła, że niebezpiecznie zachorowała.— Lecz wracam do rzeczy. — Gdy oberkomisarz wyprawił respicyenta, zaraz wziął z sobą Kulczyckiego i przyjechał do Chochołowa przed kasarnię strażników; stanął; on i strażnicy zleźli i nuże szybkim krokiem ku mojemu domu. — Ja właśnie po szkole byłem i zacząłem jeść rosół, gdy puka ktoś na drzwi, ale nie czeka — aż powiem wolno; wchodzi figura— chustką zieloną zamatulona, przy szablinie i mówi mi, że jest oberkomisarzem z Nowegotargu a zarazem mówi mi, żebym mu dał tę książkę, com przed paru tygodniami wziął Woźnemu, gdy ten czytał u organisty w Czarnym Dónajcu. — Ja powiedziałem, żem nie słyszał Woźnego — aby tam co takiego czytał, a tem mniej, abym mu jaką brał.— Rozgniewał się; zapytał — gdzie jest mój stolik do pisania? — Właśnie w tej chwili weszli oberstrażniki, Kulczycki, a w sieni około okien było pełno strażników. Kazał zaraz szukać w stoliku, dalej szafę z książkami otworzyć musiałem, których przeszło 600 sztuk było; przeglądał same niemieckie, a inne strażniki. Znalazł Lafontaina jakąś—bo tytułu nie pamiętam i mówi— że zakazany; jam odrzekł — »że nie wiem«. Kazał sobie pokazać rejestr książek — który miałem, i szukał, aż tę zaciągniętą znalazł; poczem powiedział: »stąd wnoszę, żeś pan nie wiedział że zakazana, bobyś jej w rejestr nie zaciągnął«, — ale jej też i nie wziął.— Szukali w fortepianie, siennikach, poduszkach, kołdrach, pod podłogą, i gdzie tylko jakie miejsce było — do mego domu należące, a Kulczycki tymczasem mówił mi, »że nie wie co się to dzieje, bo Woźnego wzięli i siedzi w kajdanach okuty w Nowymtargu«. — Ja zdziwiłem się — niby nie wiedząc o niczem. — Prosił mię Kulczycki,— jeżeli mam wódkę i kawałek chleba — abym dał, bo głodny, gdyż obiadu nie jadł i niby nie wiedział— gdzie miał jechać. — Dałem chleb, masło, zamiast wódki araku, przyniosłem z przemyconego wina bardyjówkę, z którego oberkomisarz się napił, a Kulczycki araku. Szukano w piwnicy, a gdyśmy na górę poszli, i w zbożu szukali, odosobnił się jeden oberstrażnik i powiedział mi, że: »chłopak od organisty w Czarnym Dónajcu wygadał w kasarni u strażników, o czem się Kulczycki dowiedział i denuncyował Woźnego i mnie. Lecz panu nic nie będzie, bośmy nic nie znaleźli. — Radował się Kulczycki i gadał nam — abyśmy dobrze szukali, bo mówił, — że pan pewnie masz różne książki; lecz się omylił«. — Ja udałem, jakby mi to było obojętne i tylko mówiłem: »żeście mnie panowie niewinnie sprzewracali«. Gdyśmy ześli z góry, i oberaufzeery powiedzieli oberkomisarzowi, że nigdzie nic nie ma, zaczął mnie tenże napominać w dobroci, abym dobrowolnie oddał, że mi za to nic nie będzie, bo się przyznał Woźny, żem ja mu tę książkę wziął, a gdy oddam, to ujdę podobnym rewizyom, a inaczej — często je będę miał. — Powiedziałem — że Woźny kłamie, bo ja o niczem nie wiem. — Pytał się mnie — czym widział Matkę Boską olejnemi farbami malowaną na płótnie? Powiedziałem, żem takiej Matki Boskiej nie widział.
Na co on: — »że znalazł u Woźnego obraz taki naj rewolucyjniejszy: »hóchst revolutionares Bild«; a gdyśmy dłużej tak mówili, i ja na jego napominania zawsze mu zaręczałem — że o niczem nie wiem i zupełnie spokojny, i rządowi najwierniejszy jestem; on zaś — żem z Woźnym żył w przyjaźni i musiałem o tem wiedzieć, a on w me wierne przywiązanie do rządu nie wierzy dopóty, póki książki nie oddam; — czem znudzony odszedł z swoją zgrają; ja zaś wyprowadziłem go i sucho pożegnałem. Odemnie udali sie do szynku winnego, gdzie przybył einemer z Suchej-Góry Laska i zaręczał Oberkomisarzowi że: »Nie wiem — jaki był Andrusikiewicz wprzód, ale teraz ręczę za niego, że jest człowiek spokojny, i pewnie do niczego nie należy; Kulczycki tylko oponował, reszta milczała, o czem mi potem sami strażnicy temu obecni — mówili.

Miałem przeszło 50 korcy owsa na sprzedaj, a że się powstanie zbliżało, więc nie mogłem tego trzymać w domu, bo nie miałem nikogo, na kogobym się był mógł spuścić — by dopilnował: zaczem pisałem do ojca, czyby mi tam owsa komu nie sprzedał. Dnia 9. lutego przybył wozem ojciec sam z matką, ks. bratem i siostrą do mnie. Zmartwili się — żem miał taką wizytę. Umówiliśmy się co do owsa, który miałem z nim posłać. Chcieli rodzice na czwarty dzień odjechać do Krościenka — do brata, ale że byli wozem, a u nas już śniegi, więc posłałem po brata, który z żoną przyjechał. Brat odjechał, — ale rodzice nie mogli, bo śnieg coraz większy padał, a od czwartku, t. j. 12. lutego — taka powstała kurniawa, — która do niedzieli trwała, — że z domu do domu przejść nie można było. — W niedzielę, 15. lutego wyjaśniło się, ale w poniedziałek znowu zwolna zaczęła być zawierucha, na którą rodzice już nie zważali, ale koniecznie wyjechali i gdym ich pożegnał za wsią, to o dziesięć kroków nic ich nie widziałem przed śnieżną zawieruchą. W wieczór przybył ks. Kmietowicz do mnie; rozmawialiśmy o nastąpić mającem powstaniu. Zdziwiło mię niepomału, że on wprzód mówił zawsze za powstaniem, a dzisiaj właśnie mówił przeciw powstaniu, nazywając je nierozsądnem, niepodobnem udania się. Zdaje mi się dotąd, że z tą mową przyszedł nawet umyślnie. Pogniewałem się dlatego na niego i mało co na tom mu odpowiedział, i aż do soboty z nim o tem nie mówiłem. We wtorek — 17. lutego odesłałem saniami owies, który najętymi wozami w piątek wieczór do Gdowa dostawili, bo śniegu — drogą od Myślenic ku Gdowu nie było. — Tymczasem zawierucha u nas ustała. — Przyjechała 19. konskrypcya, przy której — jak zawsze — miejsce proboszcza zastępywałem i gdzie, jak mogłem chłopom — pomagałem.

— 29-go po południu otrzymał porucznik list zapraszający go na bal do Zakopanego, — a były to zapusty, i powiedział, że jutro, 21 -go nie będzie konskrybował, tylko dzisiaj tę wieś skończy — cośmy zaczęli. — Gdyśmy jeszcze konskrybowali. ale się już wieczór robić zaczął, przyszedł niezwyczajnie ks. Kmietowicz; mówię niezwyczajnie, bo nie lubił się wdawać i widywać z takimi jegomościami, a tembardziej z wojskowym, jak i z łajdakiem czujnosem mandataryuszem Pszoną, który był »von draussen«, a tu ze skrobifajki — urzędnikiem został. — Domyśliłem się z przyjścia ks. Kmietowicza — że z czemś niezwyczajnem przyszedł, i co rzeczywiście tak było. — Po przywitaniu się z tymi jegomościami przyszedł ku mnie i powiedział mi: że ma list od ks. Michała tj. Głowackiego — z Poronina wikarego, — abym do niego po skończonej konskrypcyi przyszedł. — Ks. Kmietowicz żegnając się — zaprosił do siebie oficera i Pszonę mandatara. — Skończyliśmy konskrypcyę ze zmrokiem; ci dwaj poszli do Kmietowicza, a ja do domu. Niedługo przyszedł ks. Kmietowicz do mnie i przyniósł mi kartkę, w której o ile pamiętam stało: »Matusie!« — ( Imię, które ks. Kmietowiczowi klerycy w seminaryum dali byli ). »Byłem w Sączu i przywiozłem wam pudełko od siostry waszej z klasztoru; byłbym wam sam to przywiózł, alem strudzony z drogi. — Jana proszę, ażeby mi kancyonał i nuty odesłał zaraz tym posłańcem, — o czem go proszę przekonać. Był u mnie ksiądz Makuch, ale już odjechał. — Oczekuję. — Ks. Świętopełk. Świętopełk — po słowiańsku znaczy : — Michał, które imię miał ks. Głowacki. — Zamiłował on całą namiętnością literaturę słowiańską. umiał prawie wszystkie narzecza słowiańskie i pisał niemi. Wiem, że miał manuskrypta swoje w tym języku, które ktoś skradł, bo wiem z pewnością, — że się familii nie dostały. —

..........................................................................

Na tem kończy się niniejszy pamiętnik spisany przez Jana Kantego Andrusikiewicza organistę w Chochołowie, a dochowany szczęśliwie aż po te czasy przez jego przyjaciela p. Antoniego Skąpskiego. — Pisany niewątpliwie — wkrótce po powrocie z Graj-góry, urywa się niestety w najciekawszem miejscu. —Dalszym niejako ciągiem i uzupełnieniem tegoż jest drugi jeszcze, przechowany w zbiorach Muzeum Narodowego w Rapperswylu, spisany ołówkiem w więzieniu przez znanego powieściopisarza Zygmunta Kaczkowskiego z ustnego podania Jana Kantego Andrusikiewicza. Tudzież listy tego ostatniego — pisane z więzienia do rodziny, jak niemniej opis tych wszystkich wypadków skreślony przez jednego z górali chochołowskich, które tu w dosłownem brzmieniu zamieszczamy. —  Biblioteka Zakładu narodowego im. Ossolińskich we Lwowie posiada rękopis (2932), który jest dosłownym odpisem pamiętnika Andrusikiewicza spisanego przez Zygmunta Kaczkowskiego. Różni się tylko tem od pierwo wzoru, który się znajduje w zbiorach Rapperswylskich, że w wielu miejscach posiada myłki w nazwiskach osób i miejsc.