lipiec-1980, w skwarny, wilgotny do przesady, dzień, cały tydzień - cały - nie do zniesienia.
Podpowiedź, na lepsze jutro ...
W skwarne popołudnie o lepkim bezduchu powietrza
Po dniu pośpiesznego życia, ciągle wracam w to samo miejsce
Naznaczone losem i koniecznością pracy
Trwającej w biegu swoistych przeznaczeń, gdzie
Rzecz się dzieje na obrzeżach znaczeń, skąd ludzie
Pojawiają się i odchodzą z poczuciem braku i niespełnienia.
Dni mijają goniąc godziny, tygodnie, miesiące, czasami lata
Boże, jakie to wszystko ślepe w głowie nieważne trudy
Cierpienia, zawiści, awanse, słuchałem i wierzyłem w coś nieznanego.
Przecież miało tu być tak pięknie ? Praca to naturalny porządek rzeczy.
Zamykam oczy uwięziony w pajęczynie myśli w oddechu
Pnę się coraz wyżej windą o zawrót głowy w uszach zaleganie
Do czterdziestego czwartego piętra, gdzie pracuje legalnie
Na nielegalnych warunkach z innymi podobnie jak ja bez „języka”
W tyglu - zlepek ludzi o różnych manierach z całego świata - najwięcej
Zza żelaznej kurtyny - Wschodniej Europy - dogorywającego już raju.
Na czas, bez spóźnienia, muszę zaznaczyć swą bytność na stanowisku
Piętnaście minut przed szturmem odbijając zegarową kartę
Nakręcić sprężyny malejącego zegara aby nie oszukać pracodawcy.
Tu, pracuje na podobnych warunkach grupa polskich „janitorów”,
Sprzątając hektary na czyimś suficie, starają się o względy - podlizać się
Zwierzchnikowi - dostać bonusa - od „bossa“ w nagrodę, dostać najlepszy floor.
Nad moim (floor-em) już tylko Bóg... urzędują wiatry i księżyc.
Niekiedy nawet winda tam nie dochodzi – trzeba używać nóg.
Przez okno patrzę z góry na cały świat, świat o czterech stronach
Gdzie, nie ma żelaznej kurtyny... ale ten był inny.
Dlaczego właśnie tak a nie inaczej to wszystko sie toczy?
Dlaczego ma taki a nie inny kierunek? Umowne struktury i wygląd?
Coraz mniej z tego rozumiem i mam pewne obawy.
Krople deszczu spokojnie spływają po oknie, ludzie gdzieś gonią
Przed kroplami sie chronią, szybko biegną, deptając kałuże.
Deszcz zmywa z ludzi winy i płacze człowiek z deszczem,
Z niebem, z ziemią, która topi się w deszczowej powodzi.
Samochody w deszczu koła swoje moczą - jadąc gdzieś bez celu
Chcą zdążyć koniecznie przed północą - muszą zasnąć, dojechać na czas.
Niebo płacze i do nieba płacze ziemia... a gdyby tak zamiast deszczu
Spadały nam rymy z nieba, to komu i na co by były potrzebne - parasole?
Wiem, pióra by trzeba nosić i duże beczki podstawić - aby nałapać deszczówki.
Znów to samo, znów robota w pośpiechu gna, stan taki trwa już od dawna.
Kilka już lat wysoko w chmurach ponad codziennością i snem.
Czasem tylko myślę gasząc światła w kantorku, czy ja w to wszystko wierze?
Czy po prostu wiem - czy taki już zostanie mój powszedni dzień …
Świt nieraz mnie wyprowadza, zakłada uprząż pytając – czy lubię swoją pracę?
Czy zawsze z uśmiechem chce i będę orać ziemie niczyją?
Nie chce, ale muszę - zdradzić to miejsca i wiedzy podwórko
Od którego najlepiej zacząć zmieniać swój - tutejszy świat.